Straceńcy
Autor: Ingar Johnsrud
Wydawnictwo: Otwarte
Rok wydania: 2017
Fredrik Beier mimo upływu lat
ciągle nie może pogodzić się ze śmiercią syna. Czuje się
winny, a skoro jest wina, musi być i kara. I karze bez umiaru sam
siebie rozmyślaniami o nieżyjącym dziecku, a potem tłumi winę
alkoholem i lekami psychotropowymi, aż doprowadza się do takiego
stanu, że pewnego dnia budzi się w szpitalu z totalną pustką w
głowie. Nie wie, skąd się tam wziął, nie pamięta, co robił
przed utratą przytomności.
Beier
nie ma jednak czasu na rozczulanie się nad sobą, czeka go bowiem
śledztwo, i to w dodatku śledztwo, które nie będzie łatwe i
proste, lecz wyjątkowo skomplikowane, najeżone pułapkami, mylnymi
tropami i przeszkodami w postaci znikających dokumentów. Fredrik
Beier nie ma więc innego wyjścia jak ukryć głęboko w
podświadomości nękające go demony i wraz ze swoją koleżanką po
fachu, Kafą Iqbal, poświęcić się całkowicie pracy.
Wkrótce przekonują się, że tropy
wiodą ich daleko w przeszłość, do tajnej jednostki specjalnej,
która w 1992 roku przeprowadziła operację na półwyspie Kolskim,
wykorzystując osłabienie Rosji po upadku ZSRR.
Niewątpliwie największym atutem
„Straceńców” jest para głównych bohaterów.
Z jednej strony mamy tu Fredrika
Beiera, o którym wiemy praktycznie wszystko. Ta postać jest dla nas
tak przejrzysta jak wielokrotnie oglądany pejzaż. Wiemy o jego
słabościach, znamy jego sympatie i antypatie, co nie znaczy, że
Beier nie ma szans nas zaskoczyć. Kilkakrotnie, kiedy już
doprowadził mnie niemal do szału i miałam nieodpartą ochotę
solidnie nim potrząsnąć, żeby wreszcie przestał użalać się
nad sobą i zawalczył z losem o swoją przyszłość, Fredrick robił
coś, co nakazywało mi całkowicie przewartościować osąd.
Jego partnerka, Kafa Iqbal, jest
całkowitym przeciwieństwem Beiera, i to nie tylko dlatego, że nie
okazuje żadnych słabości, prąc do przodu bez oglądania się na
boki, bez zbędnych dylematów i gdybań. Jest postacią różną od
Baiera także dlatego, że o niej z kolei nie wiemy zgoła nic. Kafa
jest policjantką i muzułmanką, i to w zasadzie jest wszystko, co
autor nam przedstawił. Reszta pozostaje w sferze domysłów.
Drugim ważnym atutem powieści jest
sposób skonstruowania fabuły. Ingar Johnsrud wykonał tu prawdziwy
majstersztyk, tworząc z zagadki kryminalnej coś na kształt
chińskich pudełeczek. Gdy tylko wydaje nam się, że wreszcie coś
zaczyna się wyjaśniać, odkrywamy ukrytą w poprzedniej, kolejną
tajemnicę. Zagadka w zagadce, a tej zagadce kolejna zagadka.
„Straceńcy” to bardzo dobra
powieść, a Ingar Johnsrud ma szansę stać się jedną z czołowych
postaci wśród skandynawskich autorów kryminałów. Wyraźnie można
dostrzec różnicę pomiędzy tą książką a jego debiutancką
powieścią „Naśladowcy”, która momentami była zbyt
chaotyczna i niespójna.
Johnsrud rozwija się jako autor, a
to bardzo dobrze rokuje na przyszłość.
Dla mnie była to wyśmienita uczta kryminalna, napisana tak, że natychmiast się w niej odnalazłam, czekam teraz na pierwszy tom, który umknął mojej uwadze, a czuję, że i z nim powinnam jak najszybciej się zapoznać. :)
OdpowiedzUsuńBookendorfina
Mnie pierwszy tom mniej zachwycił. Sprawił wrażenie, jakby autor ścigał się z czasem i koniecznie musiał zawrzeć w nim wszystkie możliwe wątki. Ale to moje odczucie, niekoniecznie zgodne z odczuciami innych. :)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń