niedziela, 4 stycznia 2015

Seryjny samobójca

     
     Ciało zdążył już zasypać śnieg. Mężczyzna w ogóle nie zwróciłby uwagi na podłużny wzgórek leżący koło jednej z ławek, gdyby nie Macho. Kundelek tym razem nie zamierzał załatwić się pod swoim ulubionym drzewem. Gdy tylko jego pan odpiął smycz, piesek pobiegł ku wzgórkowi i zaczął rozgarniać śnieg drobnymi łapkami. Dopiero wtedy mężczyzna dostrzegł, że pod śniegiem leży człowiek. Sięgnął po telefon i drżącymi ze zdenerwowania palcami zaczął wystukiwać numer alarmowy.

     Podkomisarz Wierzowiecki z niesmakiem spoglądał w lustro. Był zmęczony, skacowany i niewyspany. I niestety wyglądał dokładnie tak, jak się czuł. Pierwszy dzień świąt spędził z rodziną, co od zawsze stanowiło dla niego ciężką próbę. Nie znosił męża swojej jedynej siostry. Jedynym sposobem na spędzenie w jego towarzystwie kilku godzin bez wywołania rodzinnej awantury było solidne znieczulenie się za pomocą twardego alkoholu. Dzięki temu potrafił ignorować dobre rady szwagra o możliwościach inwestowania, próby naciągnięcia go na pożyczkę (oczywiście bezzwrotną, bo przecież są rodziną) i, przede wszystkim, opowiadane ku uciesze innych stołowników wątpliwej jakości dowcipy o policjantach. Na trzeźwo raczej by tego nie zniósł. Nazwałby szwagra debilem lub jeszcze gorzej i opuścił przyjęcie w atmosferze skandalu, co zdarzyło mu się już kilkakrotnie.             
     Zgodził się na to wszystko tylko i wyłącznie z powodu matki. Chciał jej zrobić przyjemność i teraz za to płacił. Pocieszał się jedynie tym, że drugi dzień świąt na ogół bywał spokojny. Zmęczeni świętowaniem ludzie odpoczywali. Dopiero po południu zaczynał się ruch na mieście, ale do tego czasu on już na szczęście skończy służbę. Pomyślał, że jakoś to przetrzyma. Nie powinno być źle. 
     Przez szum wody przebił się sygnał telefonu. Podkomisarz zaklął, bo z zaskoczenia drgnęła mu ręka trzymająca maszynkę i po policzku popłynęła krew zmieszana z pianką do golenia. Wytarł twarz, na krwawiącą obficie rankę przylepił skrawek papieru toaletowego i wyszedł z łazienki. Telefon uparcie dzwonił. O tej porze? Kto dzwoni w święto zaraz po szóstej rano?
 - Wierzowiecki, słucham! - warknął w słuchawkę, nie próbując nawet silić się na grzeczność.
 - Cześć, Janusz! Ze zdziwieniem skonstatował, że rozmówcą jest dyżurny. 
- Czemu do mnie dzwonisz? Zaczynam służbę o wpół do ósmej. 
- Musisz ruszyć dupę już teraz. Trup na ciebie czeka. 
- Wal się. Dzwoń sobie do Handzlika, to jego zmiana. 
- Handzlik jest na interwencji i szybko tam nie skończy. Nie mam kogo wysłać. Sorry, stary, ale twoja zmiana właśnie się zaczęła. 
- Niech to jasny szlag! Gdzie ten trup? 
- Róg Głębokiej i Konfederatów Barskich. Mały placyk z ławeczkami, a koło jednej z nich leży twój klient. 
     Zanim Wierzowiecki zdążył dojechać, miejsce zdarzenie było już doszczętnie zadeptane, najpierw przez psa i jego właściciela, a później przez obsługę ambulansu. 
- Musieliście łazić koło niego jak kotka koło gówna? - pieklił się podkomisarz. Na ratownikach nie zrobiło to specjalnego wrażenia. 
- A niby jak inaczej mieliśmy ustalić, czy facet jest martwy? Teleportować się i zawisnąć nad ciałem? Zresztą i tak nic by pan nie znalazł, bo wszystko, łącznie z ciałem, było dokładnie przysypane tym białym obrzydlistwem! - Ratownik z niesmakiem zatoczył ręką, wskazując na bezustannie prószący śnieg. 
- No dobra. Co z nim? - spytał Janusz pojednawczym tonem. 
     Młody mężczyzna pochylił się ku niemu i, zniżywszy głos, odparł konfidencjonalnym tonem. 
- Nie żyje. 
     Policjant nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Konflikt został zażegnany. 
- W pierwszej chwili myślałem, że to klasyczny okaz zamarznięcia, ale coś nie dawało mi spokoju – powiedział ratownik już poważnym głosem. - Niech pan spojrzy na jego twarz. 
     Wierzowiecki pochylił się nad ciałem, zgarnął świeżą warstwę śniegu i wzdrygnął się. Na obliczu zmarłego zastygł widok obłędnego przerażenia. 
- Co to ma być? Umarł ze strachu, czy jak? 
- Też tak pomyślałem. Gdy przyjechaliśmy, gość był niezaprzeczalnie martwy i w zasadzie w tym momencie nasza rola się skończyła. Pomyślałem, że pewnie umarł na zawał ze strachu, tylko czego mógłby się tak przerazić? Leżał tak jak teraz i nie od razu to dostrzegłem. Dopiero gdy odchodziłem, zauważyłem przebarwienie śniegu w okolicach pasa zmarłego. Zaciekawiło mnie to do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać. 
     Policjant ponownie przyjrzał się zwłokom. Denat leżał na brzuchu, z lewą nogą przygiętą w kolanie i pachwinie, jakby starał się ją przyciągnąć do piersi. Zgięte w łokciach ręce niknęły pod ciałem. 
- Dziwna pozycja – mruknął. - Padł, trzymając się za brzuch? Przecież próba zamortyzowania upadku rekami to odruch bezwarunkowy! A gdyby był nieprzytomny, to zaryłby twarzą o ziemię, a nie odwracał głowę na bok. No i miałby jakieś obrażenia. Rozwalony nos, czoło... 
- No właśnie – potwierdził ratownik i rozgarnął biały puch tuż przy zwłokach. Ukazała się kolejna warstwa śniegu, lecz ten nie był już biały. - Niech mi pan pomoże go odwrócić – poprosił.      
     Wspólnymi siłami przewrócili ciało na plecy. Dłonie zmarłego zaciśnięte były na rękojeści wbitego w brzuch narzędzia. 

     Mężczyzna nie otrzymał śmiertelnego ciosu koło ławeczki. Gdy odjechali ratownicy, a ciało zostało zabrane, podkomisarz jeszcze raz przyjrzał się otoczeniu. Przechodząc koło drzewa rosnącego dokładnie na rogu placyku zauważył na pniu ślady krwi. Mniej więcej na wysokości brzucha ofiary. To go zainteresowało. Przyniósł z samochodu miotełkę służącą do odgarniania śniegu z szyb i zaczął delikatnie odmiatać biały puch, obliczywszy przedtem, którędy najprawdopodobniej szedł ranny, zanim upadł koło ławki na środku placu. 
     Ostrożnie posuwał się na kolanach, nie zwracając uwagi na kpiące uwagi nielicznych gapiów. Po chwili miał całkiem przemoczone spodnie, lecz na to również nie zwrócił uwagi, bowiem jego oczom ukazał się śnieg zabarwiony na różowo. Dość długo trwało, zanim dotarł do miejsca znalezienia zwłok, za to, gdy wstał i spojrzał za siebie, ujrzał wąską ścieżkę, gęsto usianą plamami czerwieni.  
     Ominął ją łukiem, wrócił pod drzewo i ponowił odgarnianie śniegu, tym razem w przeciwnym kierunku. Bez efektu. Spróbował trochę w bok. To samo. Po godzinie śnieg wokół drzewa był dokładnie odmieciony, lecz ślady krwi nie pojawiły się nigdzie więcej. Jurczyk musiał zostać zaatakowany właśnie tu, na rogu. Udało mu się dojść na środek placyku, gdzie upadł i umarł. Tylko te dłonie zaciśnięte na nożu... I skąd krew na pniu drzewa? 
 
     Wierzowiecki ze zniechęceniem wpatrywał się w akta. Teczka była cieniutka, bo też danych było zastraszająco mało. Wstępna opinia patologa potwierdziła domysły ratownika. Jeden cios długim, wąskim nożem. Śmierć nastąpiła wkrótce potem, nie wcześniej niż o dziesiątej i nie później niż o dwunastej w nocy. Za względu na silny mróz lekarz wzbraniał się przed zawężeniem tego okresu.  
     Narzędzie pozostawiono w ranie. Na nożu, prócz starych i prawie całkiem zatartych odcisków palców, znajdowały się tylko ślady palców denata. To nie było niczym nadzwyczajnym. Nóż z pewnością przeszedł przez kilka rąk, chociażby sprzedawcy, zanim znalazł się w brzuchu Pawła Jurczyka. Zabójca zapewne miał rękawiczki, a ofiara bezwiednie zacisnęła dłonie na nożu. Może nawet próbowała go wyciągnąć? 
     Wierzowieckiego zastanawiało co innego. Denat miał poranione dłonie po zewnętrznej stronie i wszystko wskazywało na to, iż te obrażenia powstały przy upadku. Jak to możliwe, że padając, nie wypuścił noża i nie próbował zaasekurować się rękami? Czyżby nie żył w chwili upadku? Niemożliwe, bo palce rozwarłyby się automatycznie w chwili zgonu. Nie, musiał umrzeć już leżąc i ciężar ciała przytrzymał dłonie w tej pozycji. 
      Jurczyk był bogatym człowiekiem i istniało kilka osób, które niezbyt dobrze mu życzyły, jednak wśród nich podkomisarz nie widział potencjalnego sprawcy. Konkurenci w interesach z satysfakcją przyjęliby wiadomość o bankructwie lub przynajmniej dotkliwej stracie finansowej, ale po co mieliby zabijać? Nic by przez to nie zyskali. Majątek dziedziczyła żona, a że już wcześniej uczestniczyła w prowadzeniu firmy, było oczywiste, iż po śmierci męża będzie to robić dalej. 
     Ktoś z personelu? Raczej nie. Restauracja świetnie prosperowała, oprócz niej Jurczyk był jeszcze właścicielem kilku sklepów. Pracownicy lubili go, choć twierdzili zgodnie, że bardzo zmienił się na niekorzyść od czasu, gdy rok temu się ożenił. Stał się pazerny i zaczął traktować personel dużo ostrzej, niż poprzednio. Pewnie żona domagała się kasy, mówili z lekkim rozbawieniem. Nie znosili natomiast Jurczykowej. Pytani o szefową, określali ją krótko: „Suka”. Niektórzy nawet dosadniej. Czyli to ona powinna być celem, gdyby rzeczywiście któryś z pracowników chciał się zemścić. 
     Jak świat światem pieniądze były jednym z głównych powodów, dla których ludzie decydowali się na popełnienie zbrodni. Młoda żona i stary, bogaty mąż. Niby schemat, ale kto wie? Nie spotkał się dotąd z Sabiną Jurczyk. O śmierci męża powiadomiła ją policjantka i z relacji koleżanki Janusz wiedział, że kobieta doznała szoku. Lecz czas biegł nieubłaganie i z każdą minutą malały szanse na znalezienie sprawcy. Wdowa będzie musiała wziąć się w garść i odpowiedzieć na kilka pytań. Da jej czas do jutra, ale na tym koniec. 
     Dla spokoju sumienia postanowił jeszcze sprawdzić przeszłość denata pod względem kryminalnym. Paweł Jurczyk cieszył się nieposzlakowaną opinią, ale nigdy nic nie wiadomo. Czasem błędy młodości skutkują tragedią po latach. Potem zadzwonił do patologa. Chciał przypomnieć, że do tej pory nie dostał chociażby wstępnej opinii. Zaczął mówić, lecz lekarz przerwał mu bezceremonialnie. Teraz on mówił, a Wierzowiecki stał ogłupiały, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. 
- Jak to, samobójstwo? Porąbało was? Sam sobie wbił ten nóż w brzuch?! 
- Spokojnie, nie ma co się tak podniecać. Przyznaję, że to dziwny sposób, żeby się zabić, ale nie niemożliwy. Pomogły mi te ślady krwi na pniu. Najprawdopodobniej gość przyłożył sobie nóż do brzucha i walnął sobą w to drzewo. Ma pokaleczone palce od wewnętrznej strony, a rany odpowiadają ostrzu noża. Może pan spróbować, byle nie z nożem, wystarczy mi jeden trup. My to przećwiczyliśmy i wyszło nam, że można się tak zabić, jak się kto uprze. Opinię napiszę jeszcze dzisiaj. 
      Podkomisarz odłożył telefon, usiadł za biurkiem i spojrzał na teczkę Jurczyka. Sprawa zamknięta. Wepnie się jeszcze opinię patologa i do archiwum... Przypomniał sobie o zleconym poszukiwaniu, spojrzał na ekran i zamarł. To chyba niemożliwe! 
    Zanim stał się praworządnym obywatelem, Paweł Jurczyk był podejrzanym w sprawie prowadzonej przez cieszyńską policję. Chodziło o handel kradzionymi samochodami. Sprawa została zamknięta, a Jurczyk wykpił się wyrokiem w zawieszeniu. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że odciski linii papilarnych znajdujące się w bazie nie wykazywały żadnego podobieństwa do linii papilarnych denata. 
     Kim więc był człowiek, który w świąteczną noc przebił się nożem na bielskim placyku? Podobieństwo obu mężczyzn było tak duże, że w zasadzie nie można ich było odróżnić. Który z nich to Paweł Jurczyk i dlaczego wyglądają identycznie? Zaintrygowany Janusz zadzwonił do Cieszyna i już wkrótce wspólnie z cieszyńskim policjantem ustalił, że istniał tylko jeden Paweł Jurczyk. Złodziej samochodów i biznesmen był tą samą osobą, tyle że na przestrzeni pięciu lat zmieniły mu się odciski palców. W obu przypadkach nie mogło być mowy o pomyłce w trakcie daktyloskopowania i nie popełniono błędu przy wprowadzaniu danych do bazy. 

     Zbliżał się czas, gdy trzeba będzie zdecydować, co dalej. Wierzowiecki nie miał ochoty wnioskować o umorzenie, bo sprawa Jurczyka ciągle nie dawała mu spokoju, lecz zdawał sobie sprawę, że nie dysponuje żadnymi argumentami przemawiającymi za przedłużeniem dochodzenia. Tkwił w miejscu. 
     Naraz uświadomił sobie, że zapomniał o czymś ważnym. Zaaferowany podwójnymi odciskami Jurczyka nie sprawdził, czy te drugie, pobrane z palców denata, występują w systemie. Były tam. Było też coś więcej. 

      Aspirant Pokrzywa wpatrywał się w zmęczoną twarz Wierzowieckiego. 
- Jaja sobie robisz? Przejechałeś przez pół Polski, żeby spytać o samobójcę? Czy wy tam, w Bielsku, telefonów nie macie? 
- Nie wszystko da się załatwić przez telefon. Powiedz mi jedną rzecz. Jesteś pewien, że odciski wprowadzone do bazy były odciskami twojego samobójcy? 
      Pokrzywa poczerwieniał. Wstał tak gwałtownie, że trącone nogą krzesło odjechało w tył i uderzyło w ścianę. Nie zwrócił na to uwagi. Wsparł dłonie na biurku i wściekłym wzrokiem patrzył na podkomisarza. 
- Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz? Że możesz tu przyjść i mnie obrażać?! Może wy macie burdel w dokumentach, ale u nas jest porządek. Zresztą nie muszę ci się spowiadać, gówno ci do tego, jak pracujemy. 
- Nie wściekaj się, Jarek. Nie mówiłem, że macie burdel – powiedział Wierzowiecki pojednawczo. - Musiałem o to zapytać, bo coś jest na rzeczy. Daj mi pięć minut – poprosił, widząc, że Pokrzywa znów się szykuje do słownego ataku. - Potem zdecydujesz, czy mam rację, czy też niepotrzebnie się dopierdalam do zamkniętej sprawy. 
- Mów! - zdecydował aspirant. Janusz usiadł i zaczął opowiadać. 
     W miarę, jak opowiadał, rosło zaciekawienie jego słuchacza. Pięć minut dawno minęło, lecz żaden z nich nie zwrócił na to uwagi. Gdy Wierzowiecki opowiedział o wyszukiwaniu w bazie nowych odcisków Pawła Jurczyka, Pokrzywa znów się wtrącił. 
- Były w bazie? 
- Wyobraź sobie, że tak. Należały do twojego samobójcy. 
- Teraz to przegiąłeś! To ma być jakiś żart? 
- A co, myślisz, że telepałbym się z Bielska do Kielc, żeby sobie pożartować? Zobacz sam!   
     Zdenerwowany Janusz rzucił na biurko teczkę z aktami sprawy. Pokrzywa otworzył ją i zaczął przeglądać dokumenty. Gdy doszedł do końca, w jego oczach nie było już złości. 
- Idź sobie do stołówki. Zjedz coś, wypij kawę... Muszę odnaleźć akta Poruta, a to trochę potrwa. 
- Jaka poruta? 
- Nie poruta, tylko Porut. Marek Porut, mój samobójca. 
      Marek Porut był zwyczajnym, ciężko pracującym człowiekiem. Do chwili, gdy w 2010 roku trafił kumulację w lotto. Wówczas stał się bardzo bogatym człowiekiem, a że niebacznie pochwalił się wygraną, stał się też osobą atrakcyjną towarzysko. I być może skończyłby jak wielu nieszczęśliwych szczęśliwców, dla których wygrana była początkiem upadku, gdyby nie kobieta. Od chwili spotkania Sabiny Kalickiej Porut zmienił się całkowicie. Wykastrowała go, mówili znajomi z goryczą, przekonawszy się, że z dnia na dzień wyschło źródełko darmowych drinków, a dotychczasowy fundator wypadów do eleganckich lokali ich sponsorować. Dalej było już tylko gorzej. Po dwóch miesiącach znajomości Marek ożenił się z piękną Sabiną, a ta zdecydowanym ruchem przecięła pępowinę łączącą go z kolegami. Dlatego wiadomość o jego samobójczej śmierci niespecjalnie ich zdziwiła. Pewnie nie mógł dłużej znieść życia w niewoli!
   Janusz z cichym przekleństwem odsunął akta. Niby wszystko pasowało do samobójstwa, taka też była opinia patologa, a jednak coś nie dawało mu spokoju. Przede wszystkim wyraz przerażenia na twarzy Poruta, tak podobny do tego, który zastygł na obliczu Jurczyka. Ale to nie wszystko... Facet żonaty od roku, żona imieniem Sabina. Czy to nie zbyt wiele jak na przypadek?
- Masz może zdjęcie szczęśliwej wdowy?
- Nie mam. Bo co? I czemu szczęśliwej?
- Z tych ponad pięciu milionów nie zdążył chyba zbyt wiele przepuścić, zanim dostał się w okowy miłości. Nawet z pomocą kumpli. Czyli po jego śmierci odziedziczyła ładny kawał grosza. A żona Jurczyka również ma na imię Sabina.  To mi niezbyt ładnie pachnie.
- Mnie to od początku śmierdziało. Pomyśl. Wygrywasz kupę szmalu, Zakochujesz się z wzajemnością, żenisz się... Wszystko się pięknie układa, a ty nagle kupujesz lewy pistolet i ładujesz sobie kulkę w głowę. No to ja się pytam, dlaczego? Nie był śmiertelnie chory, nie miał żadnych kłopotów. Żyć nie umierać. A on umarł, i to dobrowolnie. Gdzie tu, kurwa, sens?
- Nie ma co się zastanawiać. Trzeba sprawdzić piękną wdowę  i to bardzo dokładnie.
   Zaczęli od aktu urodzenia, przesuwając się powoli aż do współczesności, a to, co odkryli, sprawiło, że natychmiast zabrali się za wysyłanie e-maili do innych jednostek policji. Potem mogli już tylko czekać na odpowiedzi, zastanawiając się, czy ich podejrzenia się potwierdzą.

   Sabina Jurczyk była blondynką o lekko skośnych, niebieskich oczach i kokieteryjnym pieprzyku na lewym policzku. Sabina Porut miała rude włosy. Poza tym zgadzało się wszystko inne, włącznie z nazwiskiem panieńskim. Tyle że nie było to nazwisko Kalicka. Według aktu urodzenia Sabina Szostak przyszła na świat w Katowicach, w 1964 roku, skończyła zatem pięćdziesiąt lat.
     Pierwsze małżeństwo zawarła w wieku dwudziestu siedmiu lat. Trwało trzy lata i zakończyło się tragiczną śmiercią męża, który wspiął się na dach dziesięciopiętrowca tylko po to, by skoczyć. I chociaż nie ustalono żadnych powodów nagłej decyzji pożegnania się z życiem, śmierć uznano za samobójstwo. Wdowa odziedziczyła własnościowe mieszkanie i sporą ilość pieniędzy. Uczynny katowicki policjant przesłał skan odcisków palców, które pobrano celem identyfikacji zwłok, bowiem po spotkaniu z chodnikiem zwłok nie dało się rozpoznać. Po zamknięciu sprawy karta z odciskami została w aktach i nikt się nią więcej nie interesował.
    Drugim mężem był właściciel jednej z gdańskich kamienic, bezdzietny wdowiec, ćwierć wieku starszy od mającej wówczas trzydzieści cztery lata Sabiny. Udało mu się przeżyć dwa lata z młodą żoną, i według opinii znajomych były to lata szczęśliwe.  Nikt nie potrafił pojąć, dlaczego Karol Ptak nagle postanowił z sobą skończyć.  Zostawił list pożegnalny, w którym dość mętnie informował o niedających mu spokoju wyrzutach sumienia z powodu czegoś, co uczynił przed laty. Nie udało się ustalić, o jaki czyn mogło chodzić. Odciski palców denata nie zostały pobrane, nie było takiej potrzeby. Wisielcy nie wyglądają po śmierci zbyt pięknie, lecz bez trudności można ustalić ich tożsamość.
     Mąż numer trzy różnił się od swych poprzedników tym, że nie posiadał żadnego majątku. Oficjalnie. Bo jako wysoko postawiony członek grupy przestępczej z pewnością biedny nie był, jednak policji nie udało się dotrzeć do tych pieniędzy.  Odcisków palców w tym przypadku również nie pobrano. Ustalono, że Ryszard Samelski sam się zastrzelił, a że w czasie poprzedzającym zgon stanowił obiekt zainteresowania policji, jego śmierć nikogo nie zdziwiła. Wolał się zabić, niż siedzieć pod celą, skomentowali  kolesie od ciemnych interesów. W chwili jego śmierci Sabina miała czterdzieści jeden lat.
    Odczekała dwa lata, zanim ponownie wyszła za mąż, tym razem za prezesa dużej krakowskiej spółki, a małżeństwo trwało zaledwie rok. Nieszczęsny prezes skoczył do rzeki i utonął. Liczni świadkowie widzieli małżonków, kłócących się przy barierce mostu. Wyglądało to tak, jakby żona próbowała powstrzymać desperata. Na próżno. W pewnej chwili odepchnął ją, wspiął się na barierkę i skoczył, pozostawiając żonie piękny dom i lokaty w banku. Odciski palców zostały pobrane, lecz nie wprowadzono ich do AFIS.
- No to mamy jasność przynajmniej w jednym – westchnął Wierzowiecki. - Mężowie numer jeden, cztery, pięć i sześć mieli takie same linie papilarne. Założę się, że gdyby pobrano odciski od drugiego i trzeciego, pasowałyby do pozostałych. Wiesz co? W trakcie służby słyszałem o różnych dziwnych zdarzeniach, ale seryjny samobójca to już, kurwa, przesada!
- No właśnie, i do tego jeszcze czarna wdowa, która skończyła pięćdziesiątkę, a wygląda na trzydziestkę. To co ona jest, jakaś strzyga, czy co?
 Trzeba się o niej dowiedzieć więcej. Jadę do Katowic, może znajdę jakichś ludzi, którzy pamiętają ją z młodości? Pojedziesz ze mną?
- Zobaczę, co da się zrobić. Zaraz pójdę do szefa, a najlepiej by było, gdybyś poszedł ze mną. Boję się, że jak posłyszy, w czym problem, gotów uznać, że mi całkiem odpierdoliło.

    W starym bloku w Szopienicach doskonale pamiętano Sabinę Szostak. Przyszła na świat jako drugie dziecko niezbyt zamożnych rodziców i niczym szczególnym się nie wyróżniała. Uczyła się względnie dobrze, nie przejawiała nadmiernego zainteresowania płcią przeciwną.
     Udało im się zastać dawną sąsiadkę Szostaków, dla której wizyta policjantów stanowiła miłą odmianę od szarej codzienności. Zaprosiła niespodziewanych gości do potwornie zagraconego pokoju, pełniącego prawdopodobnie rolę salonu. Na meblach, pamiętających czasy jeśli nie Gomułki, to z pewnością Gierka, stała niezliczona ilość bibelotów i okolicznościowych kartek. Korzystając z nieobecności gospodyni, która uparła się poczęstować ich kawą, Jarek wziął do ręki wyblakłą laurkę i spojrzał na stempel pocztowy. Data była zatarta, ale udało mu się odcyfrować rok. 1984.
- Ona to przechowuję od trzydziestu lat! - szepnął do kolegi. - Niepojęte.
- Dla niektórych ludzi takie pamiątki stanowią wielką wartość. Czego się czepiasz? Skąd wiesz, jaki ty będziesz na starość?
       Gospodyni przyniosła kawę, rozsiadła się wygodnie w fotelu i natychmiast zaczęła mówić.
- To była porządna dzioucha, nie goniła za chłopcami, nie włóczyła się wieczorami. Już się wydawało, że zostanie starą panną i Szostakowa się nawet martwiła, że lata idą, a córka dalej niewydana.  Potem Sabina poznała tego Krzyśka i przepadła, świata poza nim nie widziała. Szybko dali na zapowiedzi i zaczęli się szykować do wesela. Na ślub przyjechała Teresa, pierworodna Szostaków. Była chyba z pięć lat starsza, a jednak potrafiła zawrócić w głowie przyszłemu panu młodemu. Wyjechali razem. Biedna Sabina całymi dniami płakała i snuła się po domu jak potępiona dusza. W końcu wzięła się w garść, znalazła sobie pracę w muzeum i więcej nie było mowy o żadnych facetach.
- Ale w końcu wyszła za mąż – zauważył Wierzowiecki, przerywając monolog kobiety. - W 1994 roku, za Jerzego Tomalę.
- Ja nic o tym nie wiem. Wyprowadziła się wkrótce po tragedii i więcej  tu nie wróciła.
- Jaką tragedię ma pani na myśli?
- No przecież pożar! - Kobieta spojrzała na nich z wyższością, jak na bezrozumne dzieci. Widać było, że napawa się swą ważnością. - Bo to było tak. Młodsza Szostakówna bardzo się zmieniła, gdy zaczęła pracować. Przestała być odludkiem, spotykała się z innymi młodymi, nawet parę razy widziano ją z mężczyzną. Po jakimś czasie wybaczyła siostrze i byłemu narzeczonemu i nawet zaczęła ich odwiedzać, a oni przyjeżdżali tutaj. To się stało pod koniec 1988 roku, pamiętam jak dziś. Sabina poszła do pracy. Wtedy większość ludzi jeszcze pracowała, nie to co teraz, i mało kto był rano w domu. Dlatego dość późno zauważono, że u Szostaków się pali. Panie, cośmy się strachu najedli! Na szczęście strażacy zgasili pożar dość szybko i ogień się nie rozprzestrzenił. Nikomu nic się nie stało, tylko te biedaczyska się spaliły.
- Siostra Sabiny i jej facet? - upewniał się Janusz.
- A dy chyba mówię, że oni! - obruszyła się kobiecina. - Podobno od papierosa się ogień zajął, musi ten Krzychu nie zagasił peta, bo tylko on palił. Po tym wszystkim Sabina wyjechała. Nawet klamotów nie zabrała, tyle co na sobie, i tę skrzyneczkę, co ją hołubiła jak jaką relikwię.
- Co to za skrzyneczka? - spytał Jarek, rzucając Januszowi znaczące spojrzenie.
- Taki stary rupieć. Pono wygrzebała w piwnicy w muzeum i pozwolili jej wziąć, że niby przedmiot nie ma tych tam ichnich wartości. A ona ją postawiła na komodzie jak jaki skarb i ciągle o niej gadała. Jakoś tak dziwnie na to mówiła, podobnie do skrzyneczki...
- Szkatułka?
- No właśnie! Mówiła, że to służy do chowania biżuterii, tylko że ona nawet jednego pierścionka nie miała!
      Niczego więcej się już nie dowiedzieli. Pożegnali uczynną kobietę, grzecznie dziękując za cenne informacje. Próbowała zatrzymać ich na obiedzie, lecz wymówili się brakiem czasu.
- Pamiętam tę szkatułkę, była w domu Poruta – powiedział Jarek, gdy szli w stronę samochodu. - Gdy przyszedłem poinformować o tragedii, Sabina cały czas się nią bawiła. Mówiła, że to prezent od męża.
- Ciekawe, którego – mruknął Wierzowiecki. - Jedziemy do Bielska – zdecydował. - Pora na zawarcie bliższej znajomości z panią Sabiną. Bardzo mnie interesuje, co też się mieści w tym pudełeczku.

     
     Sabiny nie zastali w domu, za to zaraz po przyjeździe podkomisarz dowiedział się, że podczas jego nieobecności w piwnicy opuszczonego domu znaleziono zwłoki mężczyzny w stanie bardzo daleko posuniętego rozkładu. Denat miał zmasakrowaną twarz, lecz patologowi udało się jakimś sposobem dokonać identyfikacji. Ciało należało do Pawła Jurczyka. Gdy odgięto kości palców, zaciśnięte były na trzonku łopaty, znaleziono pod nimi odciski palców i założono, że należą do zmarłego. Nie stanowiły dobrego materiału do badań, ale były na tyle czytelne, by dało się stwierdzić, iż są tożsame z odciskami Jurczyka znajdującymi się w AFIS.
- Czyli gdzieś tam jest jeszcze pięć trupów pozostałych mężów – skomentował Janusz. - Wiesz, mam teorię... - Taką trochę nie z tego świata, ale w tej sprawie nic nie jest normalne.
- Mów. Ciekawe, czy będzie zgodna z moją.
- No więc tak. Sabina znalazła, czy raczej ukradła szkatułkę z muzeum i przekonała się, że nie jest to zwykły pojemniczek. Prawdopodobnie zawiera jakąś moc pozwalającą do pewnego stopnia sterować innymi ludźmi. Ponieważ Szostakówna nigdy nie wybaczyła siostrze i narzeczonemu, postanowiła się zemścić. Z pomocą tajemniczego pudełeczka zmusiła Krzysztofa do wzniecenia pożaru, a gdy zdrajcy zginęli, wyjechała i zaczęła polować na bogatych mężów. Posługując się tą nieznaną mocą zmuszała mężczyzn najpierw do małżeństwa, a potem do samobójstwa. No i jak ci się widzi moja teoria? - Wierzowiecki miał nieco niepewną minę. Był pewien, że Pokrzywa wykpi go niemiłosiernie, lecz, ku jego zdumieniu, kolega pokiwał głową.
- Moja teoria jest identyczna, tylko że jest pewien problem z tymi mężami. Oryginał w którymś momencie znika i zastępuje go ktoś, kto jest tak podobny, iż mógłby być bratem bliźniakiem. Jedyne, co ich różni, to odciski palców.
- Gdyby pobrać próbki DNA, to pewnie różniliby się i tym. Zastępujący oryginały klon to za każdym razem ten sam facet. Nawet wiem, kim jest. Zasugerowałem szefowi, żeby zadzwonił do Szopienic i poprosił o sprawdzenie, czy kiedyś tam nie pobrano przypadkiem odcisków od Krzysztofa-wiarołomcy. No i udało się. Krzysztof Wróbel, nieżyjący od szesnastu lat, przez cały ten czas zostawiał tu i ówdzie odciski swoich linii papilarnych.
     Janusz z satysfakcją spojrzał na kolegę. Ten poczerwieniał i nagle wybuchnął.
- W dodatku zdarzyło mu się w tym okresie umrzeć jeszcze sześć razy! Nie wierzę w takie rzeczy! Kurwa mać, nie wierzę w duchy, wampiry i pierdolone zombie!
- Ja też nie wierzę, i co z tego? Ona to musi robić za pomocą tej pieprzonej skrzynki.
- To ją zamknij! Już widzę minę prokuratora, jak mu to opowiesz. Ciekawi mnie też, jak będą brzmiały zarzuty... Że wielokrotnie pozbawiła życia drugiego człowieka, posługując się w tym celu magią? - spytał Jarek z ironią.
- Mam plan. Nie mówiłem dotąd o tym, bo nie było powodu, ale wiesz, ja mam cholernie dużo pieniędzy. Mój biologiczny ojciec mieszkał w Belgii i znacznie się tam wzbogacił. Umarł parę lat temu. Okazało się, że wszystko zapisał mi cały majątek. W dodatku jestem kawalerem...
     Wierzowiecki nie dokończył, bo Pokrzywa przerwał mu gwałtownie.
- Zgłupiałeś?! Chcesz się wystawić czarnej wdowie? Przecież ona cię załatwi szkatułką, tak jak tamtych!
- Jeśli się nie zagapimy i czegoś nie spieprzymy, to wszystko powinno pójść gładko. Będę mieć mikrofon i ciebie w odwodzie. Uda się, zobaczysz!
     Sabina Jurczyk nie broniła się przed umizgami niezbyt wprawdzie przystojnego, za to bardzo bogatego policjanta. Tym razem nie potrzebowała szkatułki, bo wyraźnie zakochany Wierzowiecki już po kilku tygodniach zaproponował jej małżeństwo. Trochę się bał, iż kobieta domyśli się podstępu, lecz nie mógł pozwolić sobie na dalszą zwłokę. Bo jeżeli, zniechęcona oczekiwaniem, poszukałaby innej ofiary? Nie wolno było do tego dopuścić. Na szczęście wzięła jego słowa za dobrą monetę.
- Jesteś pewien? - spytała niepewnie. - Tak krótko się znamy – dodała, jakby zastanawiała się nad propozycją. Gdy ujrzał wyraz jej oczu, pojął, iż wygrał tę rundę. Nie umiała ukryć triumfu.
- Czekałem na ciebie całe życie – powiedział z czułością. - Nie mam zamiaru czekać dłużej.
     Wkrótce przedstawił narzeczoną przyjacielowi, mówiąc, że Jarek będzie świadkiem na ich ślubie. Sabina nie sprzeciwiła się, choć było widać, iż nie polubiła Pokrzywy.
- On patrzy na mnie tak, jakbym była o coś podejrzana – pożaliła się w dniu ślubu. - Nie lubi mnie. Czy ktoś inny nie mógłby go zastąpić?
     Wierzowiecki odmruknął coś niezrozumiałego i po raz kolejny nalał sobie koniaku. Czuł, że musi się porządnie znieczulić. Znieczulał się tak od dobrych kilku dni, bowiem ciągłe napięcie dawało mu się już we znaki. W każdej chwili oczekiwał ataku, a ten nie następował. Zaczynał się poważnie martwić. Jeżeli przez najbliższych kilka godzin nic się nie wydarzy, stanie przed koniecznością zawarcia związku małżeńskiego z kobietą podejrzaną o osiem zabójstw. I co wtedy? Czy takie małżeństwo można będzie unieważnić? Słyszał, że Sabina coś powiedziała, lecz zbyt był zajęty ponurymi myślami, by słuchać.
- Mówię do ciebie, do jasnej cholery! - niespodziewanie wydarła się tuż nad jego uchem i wytrąciła z ręki szklaneczkę, widząc, iż znów zamierza ją napełnić. Zanim zdążył pomyśleć, że wybuchem popsuje swój wizerunek zakochanego narzeczonego, również zaczął krzyczeć.
- Zamknij się wreszcie i daj mi pomyśleć w spokoju! Pierdolca można dostać o tego ciągłego głupiego ględzenia! Idiotka!
- Ach, to tak się sprawy mają?! Nagle przestałam ci się podobać i zaczynasz kombinować, jakby się tu wykręcić od ślubu? No to się zaraz zdziwisz!
     Sięgnęła po szkatułkę, otworzyła ją i zaczęła nucić jakąś pieśń. Z wnętrza począł sączyć się zielonkawy dym, wydzielając obrzydliwą woń rozkładu. Z każdym wyśpiewanym przez nią słowem pojawiało się go coraz więcej, a co gorsza, płynął prosto na Wierzowieckiego.
- Co to jest? - wyjąkał, cofając się pod ścianę.
- To jest dusza mojego Krzysia, kretynie. Mojej jedynej miłości. Zaraz wejdzie w ciebie, a gdy wyjdzie, przybierze twój kształt i nikt się nie zorientuje, że to nie ty dzisiaj weźmiesz ze mną ślub.
- A co ze mną? - spytał przerażonym tonem.
- Będziesz jak roślina, bez woli i rozumu. Schowamy cię gdzieś tutaj, a w nocy wywieziemy w bezpieczne miejsce i uwolnimy od ziemskich męczarni.
- Rozumiem – powiedział i jednym haustem wychylił kolejną dawkę koniaku. - Dzięki moim pieniądzom będziecie żyć długo i szczęśliwie – dodał z goryczą.
- Szczęśliwie tak, ale nie długo. Pieniądze mają to do siebie, że szybko się rozchodzą, poza tym mój Krzyś po pewnym czasie przestaje dobrze funkcjonować. Tak jakby ciało odrzucało duszę. Wtedy muszę pozwolić mu odejść.
- Więc twój poprzedni mąż...
- Nie, on jeszcze się nie rozpadał, ale coś poszło źle i zaczął mnie zdradzać, więc musiałam się go pozbyć. Taki z ciebie ważny glina, a się nie zorientowałeś! Wiesz, oni na chwilę przed śmiercią odzyskują pełną świadomość. Dociera do nich, że za moment umrą i strasznie się boją. Ale jest już za późno!
- Cały czas mówisz „oni”. Było ich więcej?
- O tak, kochanie. Pierwszy był Krzyś. Zamknęłam jego duszę w szkatułce, ale nie potrafiłam wskrzesić ciała. Dopiero po pewnym czasie odkryłam, że to niemożliwe. Za to nauczyłam się, jak postępować, żeby przybierał kształt innego człowieka. Miałam już sześciu mężów, mój miły. Ty będziesz siódmy. Bo widzisz, ja potrzebuję pieniędzy. Dużo, dużo pieniędzy.
- Po co? - Wierzowiecki miał bełkotliwy głos. W głowie mu szumiało, ale zachował jasność myśli. Drżącą ręką znów nalał koniak i wypił.
- Zabezpieczenie – wyjaśniła z uśmiechem. - Nie wiadomo, jakie czasy nadejdą, a ja... No cóż, dopóki mam szkatułkę, będę żyła wiecznie. I wiecznie będę wyglądać tak, jak teraz. Sam przyznasz, że to warte życia kilku nic nie znaczących ludzi.
- Obawiam się, że twoja siostra i były narzeczony mogliby mieć inne zdanie. Tak samo jak Jerzy Tomala, Karol Ptak, Ryszard Samelski, Jacek Kalicki, Marek Porut i Paweł Jurczyk. Wszystkich ich zabiłaś, prawda? Dla pieniędzy.
- Zabiłam, i co z tego? Zasłużyli na śmierć chociażby tym, że byli mężczyznami, poza tym na świecie jest i tak zbyt wielu ludzi. A pieniądze są mi potrzebne, dość biedy przeżyłam jako dziecko. Ty też niedługo dołączysz do ich grona... A skąd właściwie znasz nazwiska moich mężów?
- Mówiłem ci, że jesteś idiotką – powiedział, starając się opanować mdłości i nieznośny szum w głowie. - Nie słyszałaś o liniach papilarnych?
     Spojrzała na niego pustym wzrokiem. Widać było, że przestała cokolwiek rozumieć.
- Nie może tak być, że kilku ludzi ma takie same odciski palców i w dodatku wszyscy giną śmiercią samobójczą. Nie istnieje coś takiego, jak seryjny samobójca.
- Życie wieczne też nie istnieje – dopowiedział stojący za kobietą Pokrzywa. Kilka minut wcześniej bezszelestnie wślizgnął się do pokoju i teraz wyjął jej z rąk szkatułkę. Zawyła jak zranione zwierzę i chciała rzucić się na niego, lecz odskoczył. Rzuciwszy Wierzowieckiemu zamkniętą już skrzynkę, wprawnie skuł szalejącą z wściekłości kobietę. Potem zadzwonił po kolegów.
- Co zrobimy tym gównem? - spytał, wskazując śmiercionośny przedmiot.
- Spal to, zanim komuś przyjdą do głowy jakieś głupie pomysły! - Janusz machnął ręką w stronę kominka. Był bardzo blady. Na czoło wystąpiły mu krople potu, trząsł się jak w gorączce. Potem dopadły go mdłości, tak nagle, że nie zdążył nawet wstać.
     Jarek obserwował go z narastającym przerażeniem. Czyżby za późno zamknął szkatułkę? Pod Wierzowieckim ugięły się nogi, Zbyt słaby, by wstać, klęczał targany potwornymi torsjami, a w miarę jak pozbywał się zawartości żołądka, pojawiał się zapach alkoholu połączony z mdlącym odorem rozkładu. Wreszcie wymioty ustały i mężczyzna powstał z kolan, przytrzymując się stołu. Idąc za wzrokiem kolegi, spojrzał na podłogę. U jego stóp widniała kałuża zielonkawej mazi. Długą chwilę stali w milczeniu, wreszcie Janusz przerwał ciszę.
- Żegnaj, Krzysiu – powiedział, patrząc ponownie na ohydną maź. Niesmakiem wykrzywił wargi. - Lekarz od lat ciągle mi powtarza, że alkohol zabija powoli. I chyba, kurwa, ma rację.