czwartek, 27 kwietnia 2017

Wiosna z Repliką czyli „Obudź się Karolino” Aliny Białowąs

Dwudziestopięcioletnia Karolina Wysocka ogląda na komputerze film z własnego ślubu, co wywołuje niekontrolowany powrót do przeszłości, do wspomnień poprzedzających założenie ślubnych obrączek. Bohaterka, poznała swojego przyszłego męża – Filipa, w miejscu swojej pracy – w bibliotece. Ułożony, miły i kulturalny chłopak, wraz z upływem czasu pokazał jej swoją prawdziwą twarz despoty, któremu wychowanie przez rodziców wpoiło jedno – bezwzględne posłuszeństwo kobiety. Karolina uwikłana w toksyczny związek, musi doznać wstrząsu, by obudzić się z własnej niemocy i ślepoty.
Alina Białowąs w swojej najnowszej powieści, po raz kolejny zdołała udowodnić, że jest naprawdę uważną obserwatorką życia. Tworzone przez nią bohaterki to postacie bardzo realistyczne, którym nie brakuje zarówno zalet, jak i wad. 
 /źródło opisu: http://www.replika.eu/index.php?k=ksi&id=625/





Tytułowa Karolina jest dobitnym przykładem na to, jak często mylimy się w swoich uczuciach. Chociaż pozornie otoczona ludźmi, w gruncie rzeczy Karolina jest bardzo samotną dziewczyną, rozpaczliwie tęskniącą za miłością, której tak naprawdę nigdy nie zaznała. Chęć bycia kochaną przesłania jej oczywistą prawdę o Filipie, a nawet gdy powoli tę prawdę poznaje, po prostu ignoruję ją  w obawie przed utratą tak długo wyczekiwanej miłości. 
    Alina Białowąs z godną psychologa przenikliwością, niemal brutalnie obnażyła głęboko ukrytą przed światem słabość wielu kobiet, gotowych posunąć się do rezygnacji z prawa do posiadania własnego zdania, gustu, a nawet wolności, byle tylko zatrzymać przy sobie ukochanego mężczyznę.
   Autorka precyzyjnie „wypunktowała” wszystkie wady takiego związku, udowadniając, że trwanie w nim jest jak powolne samobójstwo, gdyż z każdą chwilą traci się kawałek siebie.



Z  niecierpliwością sięgnęłam po książkę będącą kontynuacją losów Karoliny, dręczyła mnie bowiem ciekawość, jak też bohaterka poradziła sobie w dalszym życiu.
„Zaufaj mi Karolino” Aliny Białowąs - już wkrótce pojawi się moja opinia o tej książce.

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Na jej rozkazy - A. M. Chaudière, A. Caligo

 

Na jej rozkazy

Cykl: Trylogia Różana (tom 1)

 

Autor: A. M. Chaudière, A. Caligo

 

Wydawnictwo: Czarna Kawa

Rok wydania: 2016 

 

 

Jeśli powieść „50 twarzy Greya” wzbudziła emocje i zachwyt milionów czytelników, to ta pozycja ma co najmniej taką samą szansę. Zamieńmy jednak pana Greya na panią Lewis, a Anastasię na wielowymiarową Fanny, wyostrzmy kolory, zwiększmy głębię, dodajmy więcej bólu i okrucieństwa, więcej emocji i zmysłowości. Dopuśćmy do głosu obydwie bohaterki, wniknijmy mocno i z bliska w ich doświadczenia i światy, a otrzymamy fascynującą opowieść o mrocznym świecie sadomasochistycznych związków lesbijskich i biznesu. 

 

Tak reklamuje tę książkę okładkowy blurb i teoretycznie wszystko się zgadza. Mamy dwie zafascynowane sobą kobiety, z których jedna dysponuje sporym majątkiem i zajmuje wysoką pozycję w społeczeństwie, druga natomiast jest zwyczajną dziewczyną, wykonującą pracę na czarno, borykającą się z ciągłym brakiem pieniędzy i mającą nikłe szanse na zrealizowanie swoich marzeń.
     Co zatem różni te dwie książki? Narażę sie pewnie licznym fankom Greya, gdy napiszę, że „Na jej rozkazy” tak ma się do „50 twarzy Greya” jak „Dziwne losy Jane Eyre” do „Trędowatej” – niby podobny gatunek, a jakże różna jakość.
     W zasadzie niczego innego nie oczekiwałam. Wprawdzie nie czytałam „Niewolnicy”, która wyszła spod pióra Anny, ale czytałam wiele jej postów zamieszczanych na prowadzonym wspólnie z Angeliną blogu, styl Angeli jest mi zaś znany nie tylko z bloga, lecz także z publikowanych w „Drabble na niedzielę” krótkich form. Wiedziałam więc, że warsztatowo niewiele będzie można ich książce zarzucić. 
 
Nie miałam natomiast pewności co do fabuły, erotyk bowiem nie jest moim ulubionym gatunkiem literackim, i to wcale nie dlatego, że uważam pisanie o seksie za niewskazane czy gorszące. Po prostu najczęściej przy czytaniu opisów aktów seksualnych czuję albo rozbawienie, albo niesmak. Bierze się to stąd, że nasz język jest wyjątkowo ubogi w słownictwo, którym dałoby się opisać takie sceny bez popadania w wulgarność lub medyczny żargon.
    Anna i Angela zdały ten trudny egzamin śpiewająco. Sceny erotyczne w ich wykonaniu, mimo że śmiałe i niepozostawiające zbyt wiele dla wyobraźni, nie rażą i nie śmieszą. Są przedstawione tak naturalnie jak opisy wspólnego picia kawy, a to jest coś, co dotychczas udało się niewielu autorom, i nie ma tu znaczenia, że pisały o seksie lesbijskim.
     Fabuła książki, mimo że powielająca schemat „on bogaty i wszechwładny, ona biedna i niewiele znacząca w świecie”, podana został w taki sposób, że trudno oderwać się od lektury, a zastosowanie podwójnej narracji dodatkowo podniosło atrakcyjność powieści. Możliwość poznania przebiegu zdarzeń poprzez dwa różne spojrzenia pozwala na wgląd w psychikę obu bohaterek. I tutaj znalazłam coś, co upodabnia je do siebie dużo bardziej niż seksualne preferencje. To samotność. Samotność tak głęboka, że aż przerażająca!
    A gdy wreszcie odnajdują siebie, jedna jest zbyt przerażona rodzącym się uczuciem, by potrafić mu się poddać, wycofuje się więc na „z góry upatrzone pozycje”. Ale drugiej przestaje już to wystarczać.

Na jej rozkazy” jest jedną z najsmutniejszych książek, jakie przeczytałam, mimo że nie ma tutaj żadnych przepełnionych tragizmem scen, a jedynie zwyczajne życie nieumiejących się odnaleźć kobiet. I to właśnie sprawia, że jest tak prawdziwa.

czwartek, 13 kwietnia 2017

Wiosna z Repliką czyli „Wszystkie kształty uczuć” Edyty Świętek

Klaudia, młoda nauczycielka, rozpoczyna pracę w szkole w podkrakowskiej wsi. Kobieta skrywa wiele bolesnych tajemnic z dzieciństwa. Już pierwszego dnia wzbudza zainteresowanie w nieśmiałym Dawidzie. Pomiędzy młodymi zaczyna kiełkować serdeczna przyjaźń. Czy ma ona szansę, by przerodzić się w coś głębszego? 
 /źródło opisu: http://www.replika.eu/


Chociaż z biegiem lat sceny z przeszłości zacierają się w pamięci, na zawsze pozostaje w niej to, co najbardziej bolało. Przeżywana w dzieciństwie i młodości trauma nie pozwala Klaudii cieszyć się życiem. Spragniona miłości dziewczyna myśli, że natrafiła na prawdziwe uczucie i dokonuje złego wyboru, odrzucając to, co ważne.
Słodko-gorzka opowieść o tym, jak łatwo nieraz wszystko samemu zepsuć i jak trudno później to naprawić. A czasami nie ma już czego naprawiać.

 

niedziela, 9 kwietnia 2017

Posrany zajączek - Hanna Greń

Tradycja w mojej rodzinie jest ważna, dlatego uroczyście obchodzimy święta, tak Bożego Narodzenia, jak Wielkanocne. Nie ma to nic wspólnego z żadną religią, lecz właśnie z poszanowaniem tradycji.
   Tamtej wiosny również tak miało być. Kończąc przygotowywanie obiadu, z satysfakcją przyglądałam się pięknie nakrytemu stołowi, gdzie na honorowym miejscu stał stroik zwany uniwersalnym. Nasi znajomi doskonale wiedzą, o jakim stroiku mowa. Zielona podstawa, przymocowane do niej zielone gałązki, wśród nich wesołe zające z marchewkami w łapkach, to wersja wielkanocna. Na Boże Narodzenie zające otrzymują nakrycia głowy w kształcie czapki Mikołaja, na marchewki zostają nałożone pudełka imitujące prezenty, na zielonych gałązkach wiszą bombki, a całość wieńczy gwiazda betlejemska.
     Właśnie kończyłam doprawiać sos, gdy zadzwonił telefon. Nie mój, więc nie poświęciłam temu zdarzeniu większej uwagi. Do chwili, gdy do kuchni wszedł mąż i ujrzałam jego niezbyt uszczęśliwioną minę.
       – Muszę jechać do pracy – oznajmił przepraszającym tonem. – Działania.
    Ostatnie wyjaśnienie było całkowicie zbędne. Wiedziałam, że nie jedzie tam, żeby złożyć kolegom świąteczne życzenia czy zagrać w tysiąca.
    Spokojnie zamieszałam w garnku, myśląc jednocześnie, że znowu nici ze spokojnego, rodzinnego popołudnia. Trudno, taka karma.
       – O której musisz wyjść? – spytałam, zastanawiając się, czy zdążymy wypić poobiednią kawę.
       – Już.
     Powiedział i zniknął. Dosłownie. Odwróciłam wzrok od garów, a jego już nie było, doszedł mnie tylko szelest wkładanej kurtki, a potem szczęk otwieranych i zamykanych drzwi.
      – To tyle, jeśli chodzi o świąteczny obiad – mruknęłam i wyłączyłam gaz pod sosem.
    Obiad od zawsze był naszym jedynym wspólnie spożywanym posiłkiem. Przyzwyczaiłam się i już. Tracę apetyt na samą myśl, że miałabym jeść go sama. Toteż zamiast konkretnego pożywienia, władowałam na talerz jabłko, kilka rzodkiewek i kawałek kiełbasy lipnickiej, zaparzyłam wielki kubas kawy i powędrowałam z tym wszystkim na piętro, do mojego królestwa. Resztę dnia spędziłam w towarzystwie inspektora Barnaby i przyznaję, że niemałą satysfakcję sprawiła mi scena, w której musiał nagle zająć się śledztwem, pozostawiając zirytowaną żonę nad suto zastawionym stołem. Czemu miałby mieć lepiej niż polscy policjanci?

W tym dniu i w następnym jedynym dowodem na to, że mąż nie odleciał na jakąś inną planetę, lecz dalej stąpa po naszej ziemi, były dwa puste SMS-y. To taki nasz umówiony znak, oznaczający „żyję, ale nie mogę się kontaktować, więc nie dzwoń i nie pisz”. Tylko tyle i aż tyle. Przed erą telefonii komórkowej nie miałam nawet tego, mogłam jedynie w kółko zaklinać los.
    Nigdy nie robiliśmy sobie prezentów na „zajączka” i teraz pomyślałam, że to bardzo dobrze. Byłby to wyjątkowo posrany zajączek!

Mąż pojawił się w poniedziałek po dwudziestej drugiej. Zmęczony, nieogolony, w pogniecionym, noszonym dwa dni ubraniu.
      – Idę do wanny – oznajmił już w przedpokoju. – Zrobisz mi jakąś kanapkę?
    Musiał być naprawdę wykończony, skoro o to poprosił, zawsze bowiem robi to własnoręcznie. Przygotowałam kanapki, jak zwykle przesadziwszy z ilością. Jakoś tak mam, że zawsze robi mi się za dużo jedzenia. Powinnam chyba otworzyć jakiś bar.
    Z ustami pełnymi kanapki mąż wyartykułował kompletnie niezrozumiałe zdanie, z którego dotarło do mnie tylko jedno słowo. Kawy! Czemu nie? Włączyłam ekspres, nie przejmując się późną porą. Oboje jesteśmy chodzącymi dowodami na nieprawdziwość twierdzenia, że kawa wywołuje bezsenność, potrafimy bowiem całkiem spokojnie zasnąć w trakcie picia piątej czy szóstej, niezależnie od pory dnia.
      – Co takiego się zdarzyło? – spytałam, gdy już siedzieliśmy w salonie, popijając aromatyczny płyn. – Naśladowca Kuby Rozpruwacza czy może Rzeźnik znowu uciekł z Wadowic?
      – Rzeźnik już nie siedzi w Wadowicach, a zabójstwa to nie nasza bajka. Pieprzona fabryka amfetaminy się zdarzyła. Jakby nie mogli tego odkryć po świętach! Ale za to znalazłem coś koło domu. – Wstał i poszedł do przedpokoju, skąd dobiegł szelest papieru. Po chwili mąż wrócił, trzymając ręce za plecami. – Wyobraź sobie, że pod wiatą zając zrobił sobie gniazdo i leżał tam prezent dla ciebie.
    Podał mi spory pakunek. Wzięłam go, nie patrząc, spoglądałam bowiem na męża, nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu wydukałam:
       – Skąd wiesz, że to dla mnie?
       – Bo jest podpisany.
     Dopiero teraz spojrzałam na paczkę. Rzeczywiście widniał na niej napis. „Dla najlepszej żony na świecie”.
     Przełknęłam ślinę, bo nagle coś zaczęło dławić mnie w gardle.
   Mąż nie ma zwyczaju szafować wyznaniami czy czułymi słówkami. Ale czy są one naprawdę niezbędne? Ja nigdy ich nie potrzebowałam, by wiedzieć to, co chciałam wiedzieć, a ten prezent wystarczył mi za tysiąc wyznań. I nie miało najmniejszego znaczenia, co zawiera.
     Te święta jednak nie były takie złe, a zajączek wcale nie był posrany!

sobota, 8 kwietnia 2017

Nakarm mnie - Julita Strzebecka


Nakarm mnie

 

Autor: Julita Strzebecka

 

Wydawnictwo: Replika 



Rok wydania: 2017



 
 
 

Bohaterka powieści Julity Strzebeckiej „Nakarm mnie” nie jest osobą łatwą we współżyciu. Po rozwodzie, pragnąc podbudować poczucie swojej wartości i jednocześnie zemścić się za tę porażkę, znajduje dwa sposoby, które wkrótce całkowicie opanują jej życie.
Pierwszym jest wykorzystywanie swojej pozycji dyrektora finansowego do poniżania podwładnych. Nic tak nie poprawia Joannie humoru jak udowadnianianie zależnym od niej osobom, że znaczą mniej niż pyłek na czubku buta.

Rekomendacje do zwolnienia pochodziły głównie od niej. Czuła się dzięki temu jak namiastka Boga, który daje i odbiera bez względu na uczynione dobro.”

No, może prawie nic, Joanna stosuje bowiem jeszcze jeden sposób na poprawę humoru i podniesienie własnego ego. Tym drugim sposobem jest jedzenie, a właściwie niepohamowane pochłanianie pożywienia. I choć kobieta doskonale wie, że niekontrolowanym obżarstwem krzywdzi samą siebie, a organizm co rusz daje wyraźne znaki, że niedługo może być za późno na zapobieżenie skutkom tej „diety”, Joanna w gruncie rzeczy nie czuje potrzeby, by zmieniać coś w swoim życiu.

Ale choć Joanna wiedziała, że tylko utrata kilogramów przyczyni się do rozwiązania większości jej problemów, i myślała o odchudzaniu w teorii, w praktyce nie zamierzała wprowadzać żadnych zmian.”

Tak jest do chwili, gdy nie może już dłużej lekceważyć fatalnego samopoczucia i powtarzających się omdleń. Joanna podejmuje decyzję o wyjeździe do kliniki odchudzającej, nie wiedząc nawet, że tym postanowieniem złączyła swój los z losem Wiktora.
      Wiktor prowadzi podwójne życie. W godzinach pracy jest lekarzem bariatrą, szanowanym przez kolegów po fachu i uwielbianym przez pacjentów, którym pomaga walczyć z otyłością. Prywatnie natomiast przegląda strony internetowe dla feedersów, marząc tylko o jednym.

Pacjenci mu zazdrościli, pacjentki go uwielbiały, pielęgniarki do niego wzdychały, koledzy lekarze liczyli się z jego diagnozami i prosili o porady, a on piekł kilka pieczeni przy jednym ogniu – szykował gniazdko dla gromadki o dziwnych upodobaniach, zdobywał szacunek w nowym miejscu, rozglądał się za idealnym materiałem na wypasaną.”

Gdy pewnego dnia los zsyła w jego ręce czerwonowłosą grubaskę, Wiktor stawia wszystko na jedną kartę, żeby tylko ją zdobyć, zainstalować Joannę w zbudowanym do tego celu gniazdku i karmić, karmić, karmić…



Nakarm mnie” jest trudną książką. Niejednego czytelnika mogą odrzucić brutalnie realistyczne opisy zachowań tak feedersów, jak wypasanych przez nich kobiet. Niejeden pewnie zakrzyknie z oburzeniem, że to nie może być prawda, że to wymysł jakiegoś chorego umysłu. Ale najbardziej przerażające są nie te opisy, lecz fakt, że jednak TO JEST PRAWDA!

Głęboki ukłon w stronę Julity Strzebeckiej, która zdecydowała się podjąć ten trudny, mało znany temat. Poradziła sobie z nim śpiewająco, bez ani jednej fałszywej nuty.
     Dawno nie zdarzyło mi się czytać tak doskonałej debiutanckiej książki. Fabuła została podana umiejętnie, do tego stopnia zachęcająco, że nawet budzące obrzydzenie opisy nie zniechęcają do czytania. Wręcz przeciwnie, wzbudzają zaciekawienie, każąc się zastanawiać, jak potocza się losy bohaterów.
    Bohaterowie tej książki to zupełnie inne zagadnienie. Zostali skonstruowani w taki sposób, że właściwie wszyscy co do jednego są antybohaterami. Żadnego nie da się polubić, do wszystkich czułam jednakową niechęć. Co dziwne, większą do wypasanych kobiet niż do karmicieli. Chyba dlatego, że ich chorobliwe obżarstwo, skutkujące przyjęciem roli „wypasanej”, wynikało z chęci ucieczki od problemów. Zamiast stawić życiu czoła, one wolały oddać się w ręce opiekunów i mieć wszelkie kłopoty „z głowy”, a nic tak nie drażni mnie w ludziach jak udawanie, że problemy nie istnieją.

Nakarm mnie” jest bardzo dobrze napisaną książką również pod względem warsztatowym. Styl Julity Strzebeckiej, konstrukcja powieści, język – wszystko to świadczy, że w świecie polskiej literatury pojawiła się autorka, która jeszcze niejednym nas zaskoczy.

Za egzemplarz książki dziękuję autorce.

środa, 5 kwietnia 2017

Wiosna z Repliką czyli „Galeria uczuć” Aliny Białowąs


Trzydziestoletnia, trochę roztrzepana, ale niepewna siebie Ola zawsze wmawiała sobie i wszystkim wokół, że rola niepracującej „kury salonowej” to jej powołanie.
Pewnego dnia jej poukładane i szczęśliwe życie rozsypuje się jak domek z kart: mąż nagle wyprowadza się z domu i wydaje się, że ma to związek z przyjaciółką rodziny.
Teraz Ola musi stawić czoła przeciwnościom losu. Przemienia się w pewną siebie i świadomą swoich możliwości kobietę, która może mieć wszystko, o czym zamarzy: kochającą rodzinę, wspaniałego męża i czas dla dawno zapomnianej pasji.
/źródło opisu: Replika, 2012/


Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest to książka, jakich napisano już wiele. Nawet blurb sugeruje opowieść typu „jak kura domowa stała się bizneswoman”. Ale jest to tylko pozór, słodka okładka kryje bowiem dużo głębsze treści.

Głównym przesłaniem jest nie chęć pokazania czytelnikowi, że „kobieta potrafi”, lecz unaocznienie, do czego może doprowadzić brak zaufania do najbliższego człowieka. Wyobraźnia szaleje podpowiadając różne scenariusze, a każdy następny gorszy jest od poprzedniego. Z chwilą, gdy zaczynamy podawać w wątpliwość niemal każde słowo partnera, nie ma właściwie już mowy o porozumieniu, jedna strona bowiem tkwi w przekonaniu, że jest oszukiwania, a druga czuje się do głębi zraniona, że ukochana osoba tak łatwo uwierzyła pozorom.
     Jedynym sposobem na wyjście z impasu jest szczera rzeczowa rozmowa, lecz bardzo często wzajemne urazy sięgają już zbyt głęboko.

O tym, czy Ola i Paweł zdołali ją przeprowadzić i uratować małżeństwo, możecie dowiedzieć się tylko w jeden sposób - znaleźć wyjaśnienie na stronach „Galerii uczuć”.

 

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Ostatni dzień roku - Katarzyna Misiołek


Ostatni dzień roku


 

Autor: Katarzyna Misiołek   

Wydawnictwo: Muza

Rok wydania: 2015 

 
Jak ciężko żyć tym, co zostali...”
Podczas lektury „Ostatniego dnia roku” cały czas nasuwał mi się ten fragment tekstu piosenki „Budki suflera”. Wprawdzie „Czas ołowiu” mówi o śmierci, nie o zaginięciu, ale przesłanie pozostaje to samo – ci, co zostali, muszą na nowo uczyć się żyć, uporać się z bólem, pogodzić ze stratą.
     W przypadku zaginięcia jest to jeszcze trudniejsze niż w przypadku śmierci. Śmierć oznacza kres, koniec jakieś etapu także dla bliskich, którzy po krótszym lub dłuższym okresie żałoby godzą się z nieuchronnością tego stanu. Ból powoli zamienia się w słodko-gorzkie wspomnienia, pozwalając na zamknięcie tego, co bezpowrotnie minęło.
     Zupełnie inaczej odbiera się zaginięcie. Tutaj nie ma miejsca na zapomnienie, na zamknięcie etapu żałoby, na wyciszenie bólu. Ból ten bowiem nigdy nie mija, podsycany każdego dnia bezrozumną nadzieją, że zaginiona osoba się odnajdzie, a szarpiąca duszę niepewność nie daje nawet chwili oddechu, powoli zamieniając życie w piekło.

Nieraz zastanawiałam się, kto właściwie bardziej cierpi w przypadku uprowadzenia. Czy osoba porwana, czy może ci, co zostali i każdy dzień zaczynają od myśli: „Dzisiaj na pewno się odnajdzie”, a potem kończą go czynionymi sobie wyrzutami, że za mało zrobili, za mało poświęcili, za mało bólu odczuli? Wszystkiego za mało i wszystkiego za dużo. Za dużo dobrego samopoczucia, za dużo uśmiechu, za dużo myślenia o czymś innym. I zaczynają się karać za te wszystkie „za mało” i „za dużo” w irracjonalnym przeświadczeniu, że tym sposobem zdołają zakląć los, przeciągnąć go na swoją stronę.

Tak właśnie czyni Magda, bohaterka „Ostatniego dnia roku” Kasi Misiołek, gdy po zaginięciu starszej siostry usiłuje ułożyć nowe życie z okruchów starego. A jednocześnie robi wszystko, by zrujnować je do reszty, dręczona absurdalnym, lecz jakże ludzkim poczuciem winy, że ona jest, żyje i miewa się dobrze, podczas gdy Monika zniknęła.

Poczułam pragnienie i jednocześnie jakiś wewnętrzny bunt. Pomyślałam, że nie potrafię, nie dam rady. Nie teraz, jeszcze nie. Czy mogłabym zatracić się w miłosnym uniesieniu, podczas gdy Monika…”

Dziewczyna, widząc bezskuteczność policyjnych działań, podejmuje desperackie próby odnalezienie siostry na własną rękę. Ima się wszelkich sposobów, a jednocześnie cały czas gnębi ją przeświadczenie, że nie wyczerpała wszystkich możliwości, że mogła zrobić więcej. Ciągłe poczucie winy coraz częściej skłania ją do działań oddzielonych zaledwie wąziutką granicą od autodestrukcji.

Pomyślałam, że właściwie całkiem mi się to podoba – czułam się zeszmacona i było mi z tym dobrze. Zupełnie jakby złe, mętne, cuchnące jak przepełnione szambo uczucia sprawiały mi jakąś chorą wręcz namacalną przyjemność.”

Podczas czytania tej książki zastanawiałam się, czy widzowie, tak chętnie oglądający programy typu „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”, choć raz pomyśleli o tym, jaki ogrom cierpienia kryje się za podawanymi tam faktami?
      Kasi Misiołek udało się przełożyć to cierpienie na język zrozumiały dla każdego, kto posiada bodaj odrobinę empatii. Jej powieść to nie ckliwy romans zakończony sakramentalnym „I żyli długo i szczęśliwie”, lecz przerażająco trafne studium cierpienia osób nieumiejących pogodzić się z własną bezradnością.
      Realistyczne aż do bólu są te obrazy walki bohaterów z przeciwnikiem, którego nie sposób ani nazwać, ani nawet zobaczyć. Można jedynie czuć go w sobie i nienawidzić całą duszą. To bezsilność.

Ostatni dzień roku” nie jest lekturą dla czytelnika złaknionego banalnych, odprężających historyjek. To wyższa szkoła jazdy, wymagająca czegoś więcej niż tylko umiejętności czytania bez prób zastanowienia się nad przyswajaną treścią.
      Podejmując tę tematykę, autorka postawiła przed sobą wyjątkowo trudne zadanie, nie każdy bowiem potrafi aż tak głęboko wniknąć w ludzką psychikę, by móc wiarygodnie o tym napisać.
     Kasi udało się to doskonale. Historia zaginięcia Moniki przedstawiona została nie dość, że wiarygodnie, to jeszcze ciekawie i lekkim piórem. Nie ma tu „męczliwych” dłużyzn, niepotrzebnych opisów czy prowadzących donikąd wątków. Każde słowo zostało użyte w jakimś konkretnym celu, a nie wyłącznie po to, by zwiększyć objętość książki.
     Co równie ważne, cały ogrom emocji został przedstawiony bez używania wielkich słów, za którymi bardzo często kryje się wyłącznie pustka. Tu wielkich słów nie ma. Są tylko te zwyczajne, codzienne, przez co tym mocniej przeżywa się dramat bohaterów. I dzięki nim można poczuć, „jak ciężko żyć tym, co zostali...”