Tradycja
w mojej rodzinie jest ważna, dlatego uroczyście obchodzimy święta,
tak Bożego Narodzenia, jak Wielkanocne. Nie ma to nic wspólnego z
żadną religią, lecz właśnie z poszanowaniem tradycji.
Tamtej
wiosny również tak miało być. Kończąc przygotowywanie obiadu, z
satysfakcją przyglądałam się pięknie nakrytemu stołowi, gdzie
na honorowym miejscu stał stroik zwany uniwersalnym. Nasi znajomi
doskonale wiedzą, o jakim stroiku mowa. Zielona podstawa,
przymocowane do niej zielone gałązki, wśród nich wesołe zające
z marchewkami w łapkach, to wersja wielkanocna. Na Boże Narodzenie
zające otrzymują nakrycia głowy w kształcie czapki Mikołaja, na
marchewki zostają nałożone pudełka imitujące prezenty, na
zielonych gałązkach wiszą bombki, a całość wieńczy gwiazda
betlejemska.
Właśnie
kończyłam doprawiać sos, gdy zadzwonił telefon. Nie mój, więc
nie poświęciłam temu zdarzeniu większej uwagi. Do chwili, gdy do
kuchni wszedł mąż i ujrzałam jego niezbyt uszczęśliwioną minę.
– Muszę
jechać do pracy – oznajmił przepraszającym tonem. – Działania.
Ostatnie
wyjaśnienie było całkowicie zbędne. Wiedziałam, że nie jedzie
tam, żeby złożyć kolegom świąteczne życzenia czy zagrać w
tysiąca.
Spokojnie
zamieszałam w garnku, myśląc jednocześnie, że znowu nici ze
spokojnego, rodzinnego popołudnia. Trudno, taka karma.
– O
której musisz wyjść? – spytałam, zastanawiając się, czy
zdążymy wypić poobiednią kawę.
– Już.
Powiedział
i zniknął. Dosłownie. Odwróciłam wzrok od garów, a jego już
nie było, doszedł mnie tylko szelest wkładanej kurtki, a potem
szczęk otwieranych i zamykanych drzwi.
– To
tyle, jeśli chodzi o świąteczny obiad – mruknęłam i wyłączyłam
gaz pod sosem.
Obiad
od zawsze był naszym jedynym wspólnie spożywanym posiłkiem.
Przyzwyczaiłam się i już. Tracę apetyt na samą myśl, że
miałabym jeść go sama. Toteż zamiast konkretnego pożywienia,
władowałam na talerz jabłko, kilka rzodkiewek i kawałek kiełbasy
lipnickiej, zaparzyłam wielki kubas kawy i powędrowałam z tym
wszystkim na piętro, do mojego królestwa. Resztę dnia spędziłam
w towarzystwie inspektora Barnaby i przyznaję, że niemałą
satysfakcję sprawiła mi scena, w której musiał nagle zająć się
śledztwem, pozostawiając zirytowaną żonę nad suto zastawionym
stołem. Czemu miałby mieć lepiej niż polscy policjanci?
W
tym dniu i w następnym jedynym dowodem na to, że mąż nie odleciał
na jakąś inną planetę, lecz dalej stąpa po naszej ziemi, były
dwa puste SMS-y. To taki nasz umówiony znak, oznaczający „żyję,
ale nie mogę się kontaktować, więc nie dzwoń i nie pisz”.
Tylko tyle i aż tyle. Przed erą telefonii komórkowej nie miałam
nawet tego, mogłam jedynie w kółko zaklinać los.
Nigdy
nie robiliśmy sobie prezentów na „zajączka” i teraz
pomyślałam, że to bardzo dobrze. Byłby to wyjątkowo posrany
zajączek!
Mąż
pojawił się w poniedziałek po dwudziestej drugiej. Zmęczony,
nieogolony, w pogniecionym, noszonym dwa dni ubraniu.
– Idę
do wanny – oznajmił już w przedpokoju. – Zrobisz mi jakąś
kanapkę?
Musiał
być naprawdę wykończony, skoro o to poprosił, zawsze bowiem robi
to własnoręcznie. Przygotowałam kanapki, jak zwykle przesadziwszy
z ilością. Jakoś tak mam, że zawsze robi mi się za dużo
jedzenia. Powinnam chyba otworzyć jakiś bar.
Z
ustami pełnymi kanapki mąż wyartykułował kompletnie
niezrozumiałe zdanie, z którego dotarło do mnie tylko jedno słowo.
Kawy! Czemu nie? Włączyłam ekspres, nie przejmując się późną
porą. Oboje jesteśmy chodzącymi dowodami na nieprawdziwość
twierdzenia, że kawa wywołuje bezsenność, potrafimy bowiem
całkiem spokojnie zasnąć w trakcie picia piątej czy szóstej,
niezależnie od pory dnia.
– Co
takiego się zdarzyło? – spytałam, gdy już siedzieliśmy w
salonie, popijając aromatyczny płyn. – Naśladowca Kuby
Rozpruwacza czy może Rzeźnik znowu uciekł z Wadowic?
– Rzeźnik
już nie siedzi w Wadowicach, a zabójstwa to nie nasza bajka. Pieprzona
fabryka amfetaminy się zdarzyła. Jakby nie mogli tego odkryć po
świętach! Ale za to znalazłem coś koło domu. – Wstał i
poszedł do przedpokoju, skąd dobiegł szelest papieru. Po chwili
mąż wrócił, trzymając ręce za plecami. – Wyobraź sobie, że
pod wiatą zając zrobił sobie gniazdo i leżał tam prezent dla
ciebie.
Podał
mi spory pakunek. Wzięłam go, nie patrząc, spoglądałam bowiem na
męża, nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu wydukałam:
– Skąd
wiesz, że to dla mnie?
– Bo
jest podpisany.
Dopiero
teraz spojrzałam na paczkę. Rzeczywiście widniał na niej napis.
„Dla najlepszej żony na świecie”.
Przełknęłam
ślinę, bo nagle coś zaczęło dławić mnie w gardle.
Mąż
nie ma zwyczaju szafować wyznaniami czy czułymi słówkami. Ale czy są
one naprawdę niezbędne? Ja nigdy ich nie potrzebowałam, by
wiedzieć to, co chciałam wiedzieć, a ten prezent wystarczył mi za
tysiąc wyznań. I nie miało najmniejszego znaczenia, co zawiera.
Te
święta jednak nie były takie złe, a zajączek wcale nie był
posrany!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz