Ostatni dzień roku
Wydawnictwo: Muza
Rok wydania: 2015
„Jak
ciężko żyć tym, co zostali...”
Podczas
lektury „Ostatniego dnia roku” cały czas nasuwał mi się ten
fragment tekstu piosenki „Budki suflera”. Wprawdzie „Czas
ołowiu” mówi o śmierci, nie o zaginięciu, ale przesłanie
pozostaje to samo – ci, co zostali, muszą na nowo uczyć się żyć,
uporać się z bólem, pogodzić ze stratą.
W
przypadku zaginięcia jest to jeszcze trudniejsze niż w przypadku
śmierci. Śmierć oznacza kres, koniec jakieś etapu także dla
bliskich, którzy po krótszym lub dłuższym okresie żałoby godzą
się z nieuchronnością tego stanu. Ból powoli zamienia się w
słodko-gorzkie wspomnienia, pozwalając na zamknięcie tego, co
bezpowrotnie minęło.
Zupełnie
inaczej odbiera się zaginięcie. Tutaj nie ma miejsca na
zapomnienie, na zamknięcie etapu żałoby, na wyciszenie bólu. Ból
ten bowiem nigdy nie mija, podsycany każdego dnia bezrozumną
nadzieją, że zaginiona osoba się odnajdzie, a szarpiąca duszę
niepewność nie daje nawet chwili oddechu, powoli zamieniając życie
w piekło.
Nieraz
zastanawiałam się, kto właściwie bardziej cierpi w przypadku
uprowadzenia. Czy osoba porwana, czy może ci, co zostali i każdy
dzień zaczynają od myśli: „Dzisiaj na pewno się odnajdzie”, a
potem kończą go czynionymi sobie wyrzutami, że za mało zrobili,
za mało poświęcili, za mało bólu odczuli? Wszystkiego za mało i
wszystkiego za dużo. Za dużo dobrego samopoczucia, za dużo
uśmiechu, za dużo myślenia o czymś innym. I zaczynają się karać
za te wszystkie „za mało” i „za dużo” w irracjonalnym
przeświadczeniu, że tym sposobem zdołają zakląć los,
przeciągnąć go na swoją stronę.
Tak
właśnie czyni Magda, bohaterka „Ostatniego dnia roku” Kasi
Misiołek, gdy po zaginięciu starszej siostry usiłuje ułożyć
nowe życie z okruchów starego. A jednocześnie robi wszystko, by
zrujnować je do reszty, dręczona absurdalnym, lecz jakże ludzkim
poczuciem winy, że ona jest, żyje i miewa się dobrze, podczas gdy
Monika zniknęła.
„Poczułam
pragnienie i jednocześnie jakiś wewnętrzny bunt.
Pomyślałam, że nie potrafię, nie dam rady. Nie teraz, jeszcze
nie. Czy mogłabym zatracić się w miłosnym uniesieniu, podczas gdy
Monika…”
Dziewczyna, widząc
bezskuteczność policyjnych działań, podejmuje desperackie próby
odnalezienie siostry na własną rękę. Ima się wszelkich sposobów,
a jednocześnie cały czas gnębi ją przeświadczenie, że nie
wyczerpała wszystkich możliwości, że mogła zrobić więcej.
Ciągłe poczucie winy coraz częściej skłania ją do działań
oddzielonych zaledwie wąziutką granicą od autodestrukcji.
„Pomyślałam,
że właściwie całkiem mi się to podoba – czułam się
zeszmacona i było mi z tym dobrze. Zupełnie jakby złe,
mętne, cuchnące jak przepełnione szambo uczucia sprawiały mi
jakąś chorą wręcz namacalną przyjemność.”
Podczas
czytania tej książki zastanawiałam się, czy widzowie, tak chętnie
oglądający programy typu „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”,
choć raz pomyśleli o tym, jaki ogrom cierpienia kryje się za
podawanymi tam faktami?
Kasi
Misiołek udało się przełożyć to cierpienie na język zrozumiały
dla każdego, kto posiada bodaj odrobinę empatii. Jej powieść to
nie ckliwy romans zakończony sakramentalnym „I żyli długo i
szczęśliwie”, lecz przerażająco trafne studium cierpienia osób
nieumiejących pogodzić się z własną bezradnością.
Realistyczne
aż do bólu są te obrazy walki bohaterów z przeciwnikiem, którego
nie sposób ani nazwać, ani nawet zobaczyć. Można jedynie czuć go
w sobie i nienawidzić całą duszą. To bezsilność.
„Ostatni
dzień roku” nie jest lekturą dla czytelnika złaknionego
banalnych, odprężających historyjek. To wyższa szkoła jazdy,
wymagająca czegoś więcej niż tylko umiejętności czytania bez
prób zastanowienia się nad przyswajaną treścią.
Podejmując
tę tematykę, autorka postawiła przed sobą wyjątkowo trudne
zadanie, nie każdy bowiem potrafi aż tak głęboko wniknąć w
ludzką psychikę, by móc wiarygodnie o tym napisać.
Kasi
udało się to doskonale. Historia zaginięcia Moniki przedstawiona
została nie dość, że wiarygodnie, to jeszcze ciekawie i lekkim
piórem. Nie ma tu „męczliwych” dłużyzn, niepotrzebnych opisów
czy prowadzących donikąd wątków. Każde
słowo zostało użyte w jakimś konkretnym celu, a nie wyłącznie
po to, by zwiększyć objętość książki.
Co
równie ważne, cały ogrom emocji został przedstawiony bez
używania wielkich słów, za którymi bardzo często kryje się
wyłącznie pustka. Tu wielkich słów nie ma. Są tylko te
zwyczajne, codzienne, przez co tym mocniej przeżywa się dramat
bohaterów. I dzięki nim można poczuć, „jak ciężko żyć tym,
co zostali...”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz