niedziela, 29 maja 2016

Czytanie przy lampie naftowej

Dawno, dawno temu… Tak zazwyczaj zaczynają się bajki, lecz to, o czym piszę, wcale bajką nie jest.
     Była raz sobie mała osada w górach, licząca raptem trzynaście domów, odcięta od cywilizacji kilometrami lasu, brakiem prądu, telefonów i drogi dojazdowej. Najważniejszy obiekt tej osady stanowiła szkoła z dwiema salami lekcyjnymi, w których odbywała się nauka na zasadzie klas łączonych. W jednej sali pierwsza i druga klasa, w drugiej – trzecia i czwarta. Personel składał się z jednego nauczyciela, biegającego z jednej sali do drugiej. Wówczas nie wprowadzono jeszcze w szkolnictwie nauki na drugiej zmianie, a i soboty nie były dniami wolnymi od pracy i zajęć szkolnych.
     Na piętrze, nad pomieszczeniami szkolnymi znajdowało się mieszkanie nauczyciela, którym wówczas była moja mama.
     Gdy skończyłam trzy lata, zaczęła zabierać mnie do klasy, bo o posłaniu dziecka do przedszkola rodzice nie mogli nawet marzyć – codzienny pięciokilometrowy spacerek nie wchodził w grę.
     Tam, nawet nie wiedząc jak i kiedy, nauczyłam się czytać, i właśnie z czytaniem wiąże się większość moich wspomnień.
     Wyobraźcie sobie dom na skraju lasu. Za oknami zawieja, śnieg sięgający wierzchołków sztachet w płocie, a w kuchni przyjemne ciepło emanujące z kaflowego pieca. Mrok rozświetla ustawiona na stole lampa naftowa, a przy tym stole trzy osoby – mama, siostra i ja. I każda z nas z nosem w książce.
     Później, gdy byłyśmy z siostrą już starsze, a nasze lektury bardziej „dorosłe”, często bywało tak, że czytałyśmy wspólnie. Najczęściej to ja bywałam wówczas lektorem (czytałam najszybciej), a mama i siostra słuchały, wykonując w tym czasie jakieś prace.
     Tata nie brał udziału w naszym szaleństwie, gdyż jakoś mu było nie po drodze z książkami, za to pilnował, żeby w domu nie zabrakło nafty. Była ważniejsza od chleba. Była bezcenna.
     Jak łatwo się domyślić, nie mieliśmy w domu telewizora, a kontakt ze światem ułatwiało nam radio na baterie. Nie mieliśmy także tych wszystkich udogodnień, które dzisiaj są czymś równie naturalnym jak posiadanie mebli.
     Tymczasem brak lodówki, pralki, robotów kuchennych, a nawet ciepłej wody nie przeszkadzał w normalnym funkcjonowaniu i w żaden sposób nie wpływał na czytanie. Dlatego, gdy ktoś tłumaczy, że nie czyta z braku czasu, wywołuje to u mnie jedynie uśmiech politowania. Bo mama pracowała zawodowo i wychowywała dwójkę dzieci, z których to młodsze (czyli ja) wzięło sobie za punkt honoru być wiecznie brudne i w podartym ubraniu. A jakoś zawsze znajdowała czas na lekturę, i to wcale nie kosztem zaniedbywania rodziny.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy stało się światło. Miałam wówczas trzynaście, czternaście, a może piętnaście lat. Czyli było to naprawdę dawno, dawno temu.
     Przyjechało wiele ważnych osobistości, i uroczyście przyłączyli osadę do cywilizacji. Padło wiele wzniosłych słów, była jakaś przecięta wstęga, wręczanie kwiatów, a potem przyjęcie, w którym wzięłam czynny udział, wykradłszy wcześniej kilka butelek piwa. Mój udział oczywiście nie odbywał się na sali, lecz w piwnicy, gdzie wspólnie z kolegami zrobiliśmy sobie własną uroczystość.
     Zelektryfikowanie osady nie wpłynęło jakoś znacząco na moje życie, a zakup telewizora nie umniejszył mojego zafascynowania książkami. W dalszym ciągu były dla mnie najważniejsze.
     Zmieniły się czasy, obyczaje i życiowe priorytety, lecz dalej jestem wierna mojej największej miłości.


2 komentarze: