Dawno,
dawno temu… Tak zazwyczaj zaczynają się bajki, lecz to, o czym
piszę, wcale bajką nie jest.
Była
raz sobie mała osada w górach, licząca raptem trzynaście domów,
odcięta od cywilizacji kilometrami lasu, brakiem prądu, telefonów
i drogi dojazdowej. Najważniejszy obiekt tej osady stanowiła szkoła
z dwiema salami lekcyjnymi, w których odbywała się nauka na zasadzie
klas łączonych. W jednej sali pierwsza i druga klasa, w drugiej –
trzecia i czwarta. Personel składał się z jednego nauczyciela,
biegającego z jednej sali do drugiej. Wówczas nie wprowadzono
jeszcze w szkolnictwie nauki na drugiej zmianie, a i soboty nie były
dniami wolnymi od pracy i zajęć szkolnych.
Na
piętrze, nad pomieszczeniami szkolnymi znajdowało się mieszkanie
nauczyciela, którym wówczas była moja mama.
Gdy
skończyłam trzy lata, zaczęła zabierać mnie do klasy, bo o
posłaniu dziecka do przedszkola rodzice nie mogli nawet marzyć –
codzienny pięciokilometrowy spacerek nie wchodził w grę.
Tam,
nawet nie wiedząc jak i kiedy, nauczyłam się czytać, i właśnie
z czytaniem wiąże się większość moich wspomnień.
Wyobraźcie
sobie dom na skraju lasu. Za oknami zawieja, śnieg sięgający
wierzchołków sztachet w płocie, a w kuchni przyjemne ciepło
emanujące z kaflowego pieca. Mrok rozświetla ustawiona na stole
lampa naftowa, a przy tym stole trzy osoby – mama, siostra i ja. I
każda z nas z nosem w książce.
Później,
gdy byłyśmy z siostrą już starsze, a nasze lektury bardziej
„dorosłe”, często bywało tak, że czytałyśmy wspólnie.
Najczęściej to ja bywałam wówczas lektorem (czytałam
najszybciej), a mama i siostra słuchały, wykonując w tym czasie
jakieś prace.
Tata
nie brał udziału w naszym szaleństwie, gdyż jakoś mu było nie
po drodze z książkami, za to pilnował, żeby w domu nie zabrakło
nafty. Była ważniejsza od chleba. Była bezcenna.
Jak
łatwo się domyślić, nie mieliśmy w domu telewizora, a kontakt ze
światem ułatwiało nam radio na baterie. Nie mieliśmy także tych
wszystkich udogodnień, które dzisiaj są czymś równie naturalnym
jak posiadanie mebli.
Tymczasem
brak lodówki, pralki, robotów kuchennych, a nawet ciepłej wody nie
przeszkadzał w normalnym funkcjonowaniu i w żaden sposób nie
wpływał na czytanie. Dlatego, gdy ktoś tłumaczy, że nie czyta
z braku czasu, wywołuje to u mnie jedynie uśmiech politowania. Bo
mama pracowała zawodowo i wychowywała dwójkę dzieci, z których
to młodsze (czyli ja) wzięło sobie za punkt honoru być wiecznie
brudne i w podartym ubraniu. A jakoś zawsze znajdowała czas na
lekturę, i to wcale nie kosztem zaniedbywania rodziny.
Nie
pamiętam dokładnie, kiedy stało się światło. Miałam wówczas
trzynaście, czternaście, a może piętnaście lat. Czyli było to
naprawdę dawno, dawno temu.
Przyjechało
wiele ważnych osobistości, i uroczyście przyłączyli osadę do
cywilizacji. Padło wiele wzniosłych słów, była jakaś przecięta
wstęga, wręczanie kwiatów, a potem przyjęcie, w którym wzięłam
czynny udział, wykradłszy wcześniej kilka butelek piwa. Mój
udział oczywiście nie odbywał się na sali, lecz w piwnicy, gdzie
wspólnie z kolegami zrobiliśmy sobie własną uroczystość.
Zelektryfikowanie
osady nie wpłynęło jakoś znacząco na moje życie, a zakup
telewizora nie umniejszył mojego zafascynowania książkami. W
dalszym ciągu były dla mnie najważniejsze.
Zmieniły
się czasy, obyczaje i życiowe priorytety, lecz dalej jestem wierna
mojej największej miłości.
Piękne wspomnienia! Gdzieś tam na horyzoncie i ja...
OdpowiedzUsuńOczywiście, że i Ty! Pozdrawiam, Marysiu.
Usuń