Gdzieś tam w ponurym lesie czai się zło.
To Sprzedawca Snów czyha na kolejną ofiarę.
Cień Sprzedawcy Snów mnie nie usatysfakcjonował, zepsuły go wynikające z niedoświadczenia błędy i brak odpowiedniej redakcji.
Ponieważ jednak jest on moim pierwszym dzieckiem, nie mogłam tak po prostu go porzucić i zapomnieć.
Poświęciłam trzy miesiące na udoskonalenie i dzisiaj mam przyjemność zaprezentować Cień Sprzedawcy Snów w nowej (poprawionej i rozszerzonej) wersji
.
ROZDZIAŁ
I
Marcin
Cieślar
postawił
na stoliku kupioną
przed chwilą
kawę,
usiadł
i z przyzwyczajenia przyjrzał
się
otaczającym
go ludziom.
W
kawiarnianym ogródku nie było
tłoku,
może
dlatego, że
maj w tym roku bardziej przypominał
kwiecień.
Z dnia na dzień
temperatura potrafiła
spaść
o ponad dziesięć
stopni po to tylko by nazajutrz znów się
podnieść.
Może
druga połowa
miesiąca
będzie
lepsza?
Jeden
ze stolików okupowała
grupka nastolatków racząca
się
przedziwną
kombinacją
lodów owocowych i coli, wymieszanych w jednym pucharku i tworzących
obrzydliwie prezentującą
się
maź.
Przy kolejnym pani pretendująca
do miana gorącej
czterdziestki wściekłym
szeptem pouczała
siedzącą
obok dziewczynę:
–
Nie mów do mnie
„babciu”! Tyle razy cię
o to prosiłam!
I tak nikt nie uwierzy, że
jestem tak stara, żeby
być
babcią
dwudziestoletniej dziewuchy, wyglądam
co najwyżej
na czterdzieści
lat.
Twarz
kobiety zdobił
wymyślny
makijaż.
Obcisłe
spodnie rurki i falbaniasta, króciutka bluzeczka z dekoltem „na
dwanaście
osób”, odsłaniająca
wałek
tłuszczu
nad paskiem spodni, nie były
w stanie odjąć
jej lat.
Cieślara
doleciał
stłumiony
chichot. Przy stoliku z lewej siedziała
trzydziestoletnia może
kobieta z nastoletnim, uderzająco
do niej podobnym chłopcem.
Urzekła
go jej nieskazitelna, smagła
cera i przepiękne
włosy,
długie,
gęste
i smoliście
czarne, na skrętach
połyskujące
grafitem. Chłopiec
miał
ten sam kolor włosów,
tyle że
jego były
proste. Oczu kobiety nie widział,
gdyż
nosiła
przeciwsłoneczne
okulary, ale oczy chłopaka
były
jak dwa węgle
i mężczyzna
był
pewien, że
ona ma takie same.
Marcin
usłyszał
roześmiany
głos
kobiety:
–
Rycząca
czterdziestka.
Chłopiec
ponownie zachichotał.
–
Prędzej
wyjąca
pięćdziesiątka
– odparł
– ale bardziej mi wygląda
na jęczącą
sześćdziesiątkę!
–
Historia nawigacji
nie uczy o jęczących
sześćdziesiątkach,
mój dobry Dominiku.
–
Myślę,
że
dlatego tak się
stało,
bo żaden
z wielkich nawigatorów nigdy nie zawitał
w Wiśle
w ogródku u Szturca! Mamo, musimy iść…
Marcin
zamyślił
się.
Kobieta przypominała
mu kogoś.
Nawet bardzo przypominała,
ale nie mógł
sobie przypomnieć
ani osoby, ani okoliczności.
Miał
jedynie głębokie
przeświadczenie,
że
nie było
to nic przyjemnego. Dyskretnie zrobił
jej zdjęcie
komórką,
tak na wszelki wypadek.
Bezwiednie
ruszył
za oddalającą
się
parą.
Widział,
jak na parkingu wyjmują
z samochodu torbę
i plecak, jak ładują
to do bagażnika
stojącego
opodal autokaru, jak żegnają
się
uściskami.
To ostatnie go zadziwiło
– chłopak
był
w wieku, który zazwyczaj wykluczał
okazywanie uczuć
rodzicom.
Autokar
ruszył,
kobieta wróciła
do samochodu, suzuki SX4 z napędem
na cztery koła.
Mężczyzna
zanotował
w pamięci
numer rejestracyjny z literami PKR.
Nieznajoma
zdjęła
żakiet,
wrzuciła
go na tylne siedzenie i poszła
w stronę
centrum. Ruszył
za nią,
wyzywając
się
w myślach
od porąbanych
stalkerów, ale zaraz wytłumaczył
sobie, że
przecież
musi wrócić
do pracy, czyli i tak iść
w tamtym kierunku. Grunt to dorobić
sobie dobrą
ideologię…
Na
drodze kobiety stanął
podstarzały
lowelas, który z racji posiadania kilku lokali gastronomicznych i
tłustego
konta bankowego uważał
się
za dar od Boga dla każdej
osoby płci
przeciwnej.
–
Dzień
dobry, pani Zenuniu – zaczął
się
ślinić
nad jej ręką.
Cieślar
zauważył
na jej twarzy grymas niechęci
i obrzydzenia. Widocznie dla niej Andrzej Wantulok darem bożym
nie był.
–
Dzień
dobry – odpowiedziała
lodowatym tonem – i do widzenia, śpieszę
się.
– Do
czego? – zdziwił
się
niemłody
adonis. – Przecież
wysłała
pani syneczka na wycieczkę
i została
sama, to do czego się
tu śpieszyć?
– Do
pracy. Są
tacy, panie Wantulok, którzy muszą
zarabiać
na życie.
–
Pani sobie żartuje.
Wszyscy wiedzą,
że
dostała
pani taaaki spadek, to po co pracować?
Poza tym pani wcale nie jeździ
do pracy, tylko siedzi w domu. Męża
też
pani nie ma, żeby
koło
niego robić.
Nuda! Zabiorę
panią
do siebie, zrobimy imprezkę…
– No
to zróbcie – warknęła
niezbyt uprzejmie, już
wyraźnie
zniecierpliwiona. – Z tym że
beze mnie. Nie mam czasu ani na takie głupoty,
ani na pana towarzystwo!
– Ja
dużo
mogę
– zaczął
rozzłoszczony,
lecz mu przerwała.
–
Podobno wcale nie
tak dużo,
jakby pan chciał
– zakpiła.
– Niektóre panie były
ponoć
bardzo zawiedzione…
– Ty
parszywa krowo! – wysyczał
z wściekłością.
– Jak cię
dorwę,
to…
– To
co pan zrobi, panie Wantulok? – spytał
uprzejmie Marcin, który zafascynowany wymianą
zdań
zdążył
podejść
dość
blisko. – Niech pan dokończy,
może
wyjdzie z tego całkiem
zgrabna groźba
karalna.
– No
co pan, przecież
to było
tylko takie gadanie. – Wantulok nerwowo zatarł
dłonie.
– Do widzenia państwu…
Okręcił
się
na pięcie
i szybko odszedł,
mamrocząc
coś
pod nosem. Kobieta spojrzała
na Cieślara
z niechęcią.
–
Dziękuję,
ale nie byłam
damą
w opałach,
rycerz nie był
mi potrzebny.
–
Zapewne, jednakowoż
jestem tu, by służyć
i bronić…
tak chyba mówią
w amerykańskich
serialach, prawda?
–
Pan jest
policjantem? – zdziwiła
się,
wyraźnie
zaskoczona.
–
Komisarz Marcin
Cieślar.
– Skłonił
lekko głowę,
powściągając
chęć
sięgnięcia
po legitymację.
–
Zena Branicka. –
Podała
mu rękę
na powitanie.
Kiedy
ujął
jej dłoń,
poczuł
się
tak, jakby poraził
go prąd,
a cała
krew popłynęła
mu najpierw do nóg, potem do głowy,
by wreszcie umiejscowić
się
w zupełnie
innym, niezbyt fortunnie wybranym miejscu.
–
Zena? – zapytał,
chcąc
oderwać
myśli
od niepożądanej
reakcji swojego ciała.
– Od czego to?
–
Nie powiem i nie
wymusi pan na mnie zeznań
na ten temat – uśmiechnęła
się,
zdejmując
okulary.
Przeżył
kolejne zaskoczenie. Był
pewien, że
jej oczy będą
miały
ten sam kolor głębokiej
czerni co oczy Dominika, tymczasem były
w niespotykanym odcieniu butelkowej zieleni, jak jezioro o zmierzchu.
Chciałby
zatonąć
w takim jeziorze… Z wysiłkiem
odsunął
również
tę
myśl.
–
Idzie pani w
zaparte? Nie szkodzi, prędzej
czy później
ktoś
panią
sypnie! – oznajmił
z poważną
miną.
–
Oprócz mnie nikt
nie wie…
–
Nieprawda! Ktoś
pani nadał
to imię,
ktoś
zapisał
je w urzędzie,
dodajmy do tego szkołę,
wydział
meldunkowy i tak dalej. Jak coś
wie więcej
niż
jedna osoba, to już
żadna
tajemnica.
–
Teraz pan mówi jak
agent specjalny.
–
Chyba raczej
niespecjalny, bo nie mam pojęcia,
co mógłbym
pani zaproponować,
żeby
zgodziła
się
pani spędzić
ze mną
wieczór. Wiem tylko, że
imprezka na pewno nie wchodzi w grę.
Tym
ją
rozśmieszył.
Stwierdziła,
że
podoba jej się
ten komisarz agent niespecjalny i chętnie
zrezygnuje dla niego z zaplanowanych na wieczór zajęć.
–
Może
mnie pan zaprosić
na kolację
do Szturca – zaproponowała
i natychmiast zaczęła
się
zastanawiać,
czy przypadkiem nie popełnia
błędu.
Ale było
już
za późno,
gdyby teraz zmieniła
zdanie, wyszłaby
na idiotkę.
Tym bardziej że
mężczyzna
zdążył
już
z uśmiechem
skinąć
głową.
–
Wobec tego
niniejszym zapraszam. Życzy
pani z tańcami?
–
Życzę
sobie bez tańców,
dla pana dobra. Mam dysrytmię.
–
Dys… co? – na
moment zbaraniał.
–
Dysrytmię
– roześmiała
się,
rozbawiona jego miną.
– Teraz wszystkie braki w edukacji tłumaczy
się
jakąś
„dys”. Gówniarzowi nie chce się
uczyć
i od razu ma dysleksję,
dysortografię
albo dyskalkulię…
no to ja mam dysrytmię.
Uważam,
że
to brzmi lepiej niż
dwie lewe nogi.
–
Zapewne! – Marcin
na próżno
starał
się
zachować
powagę
– Podoba mi się
to określenie
i będę
się
go trzymał,
bo sam mam podobny problem. Będziemy
więc
poruszać
się
dostojnym krokiem jak moi dziadkowie.
– A
ile lat liczą
sobie dziadkowie?
–
Dziadek ma
osiemdziesiąt
dwa, a babcia siedemdziesiąt
cztery.
–
Młódka…
– westchnęła
Zena z udawaną
zazdrością.
–
Tak. Dlatego dziadek
jest zazdrosny jak Otello. Nadmieniam, że
jestem do niego podobny.
–
Dobrze więc
się
składa,
że
ja nie pasuję
do roli złotowłosej
Desdemony. O której?
– Co
o której? – przez chwilę
stracił
główny
wątek.
– A, kolacja. Gdzie pani mieszka? Przyjadę
po panią
o szóstej, dobrze?
–
Niedobrze. Przyjadę
sama. O wpół
do siódmej u Szturca, okej?
Zena
po raz kolejny zajrzała
do szafy, przerzucając
wieszaki w poszukiwaniu czegoś
odpowiedniego na wieczór z przystojnym policjantem. Od godziny
analizowała
swój stan posiadania i ciągle
nie mogła
się
zdecydować.
–
Idiotka! –
poinformowała
pusty pokój, uzmysłowiwszy
sobie nagle, co robi. – Od zaglądania
po kilkanaście
razy do szafy jeszcze nikomu w niej nic nie przybyło
i nie przybędzie!
Nie ma takiej opcji!
Wreszcie
zdecydowała
się
na sukienkę
z najnowszej kolekcji Zebry – szmaragdową,
ze stójką.
Sukienka miała
przód zupełnie
pozbawiony ozdób, za to tył
zapinany był
na milion malutkich guziczków.
Tak
właśnie
określił
to Dominik: „milion guziczków na rozbieraną
randkę”.
Właściwie,
dlaczego nie miałaby
to być
rozbierana randka? Już
dawno, a w zasadzie nigdy żaden
mężczyzna
nie wywarł
na Zenie takiego wrażenia,
poza tym pod względem
czystości
obyczajów wygrałaby
w większości
rankingów.
Z
wymyślnej
fryzury zrezygnowała
po kilku próbach, dochodząc
po raz kolejny do wniosku, iż
tego cholernego gąszczu
żadna
siła
nie ujarzmi. Nieraz żałowała,
że
nie ma takiej mody, która nakazywałaby
kobietom golić
głowy
na łyso.
Upięła
włosy
w luźny
kok, użyła
kilku kropel Euphoria Blossom i zrobiła
dyskretny makijaż.
Wreszcie uznała,
że
lepiej nie będzie.
Dojazd
zajął
jej około
trzydziestu minut i przez ten czas ciągle
zastanawiała
się,
czy aby nie popełnia
błędu.
Wreszcie na parkingu przed restauracją
postanowiła,
że
nie zmieni zdania. Jest dojrzałą,
poważną
kobietą.
Ma trzydzieści
cztery lata, od lat prowadzi własną,
liczącą
się
na rynku firmę
i nie będzie
wpadać
w panikę
z powodu randki z jakimś
tam gliniarzem, którego pewnie nigdy więcej
w życiu
nie spotka. Raz może
pozwolić
sobie na szaleństwo,
tym bardziej że
ten gliniarz od kilku godzin nie chciał
opuścić
jej myśli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz